Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna www.timberships.fora.pl
Forum autorskie plus dyskusyjne na temat konstrukcji, wyposażenia oraz historii statków i okrętów drewnianych
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Literatura piękna a historia epoki żagla
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 7, 8, 9 ... 19, 20, 21  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Pytania, odpowiedzi, polemiki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Killick




Dołączył: 26 Lip 2010
Posty: 18
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pią 21:54, 23 Mar 2012    Temat postu:

Czy miał ktoś już w ręku/czytał nowe wydanie? Jak wrażenia?

Ukazał się kolejny tom, konsekwentnie z kolejnością pisania powieści przez Forestera - "Okręt liniowy".
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Nie 18:17, 01 Kwi 2012    Temat postu:

Wyruszywszy na morze "Atroposem" Hornblower łapie francuskiego korsarza. W celu zastraszenia jeńców zamierza ich powiesić. Jakie faktycznie miał uprawnienia do wymierzania sprawiedliwości?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6205
Przeczytał: 3 tematy


PostWysłany: Nie 22:15, 01 Kwi 2012    Temat postu:

Powiedzmy raczej tak – w celu zastraszenia jeńców udaje, że zamierza ich powiesić. Pretekstem miał być fakt, że wobec obecności na innym statku (nie na własnym) jeńcy ci nie mogli przedstawić papierów zaświadczających, że są korsarzami, czyli teoretycznie mogliby być piratami, a do nich niby stosowano prawo wieszania na gorącym uczynku. Trzeba oczywiście brać pod uwagę, że Hornblower tylko udawał. Chciał by myślano, iż tak zrobi, więc prawna prawidłowość albo nieprawidłowość postępowania miała mniejsze znaczenie.
W każdym razie, gdyby do egzekucji w ogóle doszło, sytuacja byłaby podwójnie nielegalna i Hornblower z pewnością wyleciałby z hukiem z marynarki, a potem – już jako cywil – stanąłby przed sądem cywilnym i za morderstwo sam mógłby skończyć na stryczku.
Dowódca okrętu nie mógł skazać na śmierć nawet własnego marynarza, nawet w przypadku buntu. Mógł go bezkarnie zastrzelić czy zarąbać w walce (podobnie jak każdego korsarza lub pirata), ale po wzięciu do niewoli czy aresztu musiał go wozić ze sobą tak długo, aż ten stanąłby przed sądem wojennym. Nie wolno mu było w takim przypadku być jego sędzią, skoro był oskarżycielem i świadkiem. Sąd wojenny zwoływał admirał – dowodzący daną flotą, bazą marynarki czy okręgiem. Korsarze byli chronieni przez wszystkie prawa jako normalni kombatanci i posiadanie przez nich przy sobie papierów czy nie, nie miało żadnego znaczenia. Przecież i marynarz albo oficer – rozbitek z okrętu wojennego – nie wypychał sobie kieszeni dokumentami w wodoodpornym opakowaniu, więc po podjęciu z wody każdy mógłby zostać powieszony, z „braku papierów”, gdyby taka logika była dozwolona. To kompletny nonsens. Jeśli powstawała jakaś wątpliwość, właśnie przed sądem można było ją rozstrzygnąć – np. posyłając do nieprzyjacielskiego portu po dostarczenie odpowiednich duplikatów, zaświadczeń albo żądając powołania świadków. Powszechna praktyka, realizowana tak przez korsarzy, jak „krążące” okręty wojenne, polegała na obsadzaniu zdobytych jednostek załogami pryzowymi. Często się zdarzało, że te żaglowce były znowu przechwytywane przez pierwotnych właścicieli (w sensie państwowym), ale marynarzom i oficerom z załóg pryzowych nie mógł spaść włos z głowy, choćby w obawie symetrycznych kontrposunięć nieprzyjaciela – każda akcja rodzi reakcję. Lądowali w niewoli jak inni, czekając na wymianę.
Piraci rzecz jasna też się trafiali. Ale i tak nie jest prawdą, że dowódca okrętu mógł ich powiesić „na gorącym uczynku”. Nic podobnego, im także należał się sąd złożony z rozmaitych przedstawicieli państwa czy społeczeństwa na danej placówce. W razie uznania winy, faktycznie trafiali zaraz na stryczek. Z faktu, że egzekucje przeprowadzano często na okrętach (wieszano z ich rej) w żaden sposób nie wolno jednak wysnuwać wniosku, jakoby odbywały się one na rozkaz kapitana. Nawet najbardziej brutalne rozprawy adm. St Vincenta z brytyjskimi marynarzami, albo Nelsona czy Troubridge’a z włoskimi rewolucjonistami, musiały być poprzedzone choćby parodią sądu wojennego. Nikt, poza Napoleonem (i może carem, tego nie wiem), nie mógł skazać nikogo na śmierć JEDNOOSOBOWO. A nawet Napoleon, po wydaniu wyroku śmierci na księcia d’Enghien czuł się zmuszony wytoczyć mu „proces”, aby nadać temu morderstwu pozory praworządności. Hornblower nie miał cienia prawa za sobą, by wieszać KOGOKOLWIEK z własnego uznania. Mógłby straszyć, że jeńcy zostaną powieszeni Z WYROKU SĄDU, jeśli uzna się ich za piratów i że on będzie świadczył na rozprawie przeciwko nim. Mógł straszyć, że zostaną przez niego wydani władzom cywilnym, które znacznie chętniej widziały piratów w każdym rabusiu napadającym na kupieckie statki. Ale to było wszystko, co wolno mu było uczynić.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Pon 22:59, 02 Kwi 2012    Temat postu:

Dziękuję za odpowiedź. Czyli dowódca okrętu nie miał aż takiej władzy jaką mu się przypisuje. Jak funkcjonował wymiar sprawiedliwości w ówczesnej Royal Navy, kto powoływał sądy i w nich zasiadał?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6205
Przeczytał: 3 tematy


PostWysłany: Wto 0:57, 03 Kwi 2012    Temat postu:

Najcięższe przestępstwa, zagrożone karą śmierci lub więzieniem, chłostą przekraczającą trzy tuziny razów (punkt nagminnie i w zasadzie bezkarnie łamany przez kapitanów), degradacją czy wyrzuceniem z marynarki – MUSIAŁY być rozpatrywane przez sąd wojenny. Nie wolno było nakładać takich kar żadnemu dowódcy okrętu, ani nawet żadnemu admirałowi.
Z wnioskiem o zwołanie sądu wojennego miał prawo zwrócić się każdy oficer, ale z reguły czynił to kapitan okrętu. Wniosek kierował, jak już pisałem, do głównodowodzącego w danym rejonie. Mógł to być admirał dowodzący flotą, np. na Morzu Śródziemnym czy w Indiach Zachodnich, albo admirał dowodzący bazą marynarki wojennej (Plymouth, Portsmouth, Gibraltar itp.). Głównodowodzący placówki zwoływał sąd (albo odmawiał jego zwołania), zatem nie mógł w nim zasiadać. Grupa sędziowska musiała składać się przynajmniej z pięciu, a nie więcej niż 13 kapitanów lub admirałów, wybieranych wg starszeństwa spośród tych oficerów, którzy akurat w danym miejscu się znajdowali. Jak wspomniałem, czasami oznaczało to konieczność trzymania więźniów miesiącami, zanim znalazła się razem odpowiednio liczna grupa kapitanów. Sądowi przewodniczył z reguły zastępca głównodowodzącego na danym obszarze. Oczywiście w samej Anglii decydujący wpływ na obsadę „stanowisk” sędziowskich miała Admiralicja, a przez nią cały rząd. Naturalnie takie sądy kapitanów i admirałów starały się na ogół nie czynić większej krzywdy swoim kolegom - zwłaszcza tym z wyższej półki, którzy niedługo mogli znaleźć się po drugiej stronie stołu sędziowskiego, za to ostro traktowały wszystkich niższych rangą.
W szczególnych przypadkach, gdy okręt działał na obszarze nie mającym naczelnego dowódcy, albo dokonywał misji samodzielnej, wolno było zwołać sąd wojenny, jeśli dowolnych pięć okrętów mogło wydelegować do jego składu swoich dowódców.
Podsądny miał prawo wybrać sobie doradcę prawnego, a nad tym, by nie-specjaliści nie złamali przepisów, czuwał sędzia cywilny floty lub jeden z jego pełnomocników. Wyrok zapadał większością głosów sędziów, którzy nie musieli osiągać jednomyślności.
Rozprawa zazwyczaj toczyła się w głównej kabinie okrętu flagowego, przed południem; mogła trwać wiele dni, albo kilkanaście minut.
Do XVIII wieku wielkim problemem sądów wojennych był ich nieustalony status względem sądów cywilnych. Rzecz jasna wybitni sędziowie lądowi, często osoby o najwyższych stanowiskach w państwie, pogardzali dyletantami tworzącym sądy wojenne i ostro zwalczali niezależność tej instytucji. Każdy członek marynarki wojennej był przecież także obywatelem Wielkiej Brytanii i miał prawo do podlegania ustawodawstwu państwowemu. Szczególnie jaskrawo przedstawiało się to w przypadku konfliktów między rywalizującymi służbami. Sądy wojenne Royal Navy, podobnie jak dzisiaj Izby Kapitańskie, niemal zawsze stawały w takich przypadkach po stronie koleżków, a przeciwko „obcym”. Najbardziej jaskrawe przypadki dotyczyły sporów z oficerami armii służącymi na pokładach.
W 1746 r. pewien porucznik piechoty morskiej został skazany przez kapitanów marynarki w mocno szemranym procesie. Admiralicja musiała wyrok unieważnić, jednak wówczas porucznik pozwał przewodniczącego sądu wojennego przed sąd cywilny, o odszkodowanie. Najwyższy sędzia prawa zwyczajowego skorzystał z okazji i nie tylko przywalił admirałowi 1000 funtów kary, ale zachęcił porucznika do pozwania wszystkich pozostałych sędziów sądu wojennego. Kiedy ci się zjawili, obrzucili najwyższego sędziego cierpkimi uwagami i zostali skazani za obrazę sądu.
W 1795 r. podobny spór z oficerem piechoty (lądowej, tylko oddelegowanej na okręt), gdzie naturalnie komandorzy z marynarki wojennej stanęli murem za kolegą komandorem, doprowadził do wyłączenia przez księcia Yorku (wówczas naczelnego dowódcy sił zbrojnych Wielkiej Brytanii) oficerów armii nie tylko spod jurysdykcji, ale wręcz spod rozkazów oficerów floty. To z kolei zrodziło prawdziwy, zbiorowy bunt admirałów (!!!), który starano się skrzętnie ukryć przed opinią publiczną.
Ponieważ prawodawstwu sądów wojennych podlegali tylko ludzie w czynnej służbie (nawet próba rozciągnięcia tego na oficerów przebywających na pół-żołdu, podjęta w czasie wojny o wyzwolenie kolonii amerykańskich, zakończyła się fiaskiem), bardzo trudne do legalnego rozstrzygnięcia były wszelkie kwestie toczące się na styku cywil-marynarz.
Najczęściej dochodziło do kłótni proceduralnych w przypadku przestępstw popełnianych przez marynarzy na lądzie, które zdarzały się głównie podczas branki. W przypadku zabójstwa osoby stawiającej opór przed zaciągnięciem do floty, a więc jeszcze w niej nie służącej, instytucje cywilne próbowały stawiać odpowiedzialnych oficerów przed swoimi sądami, gdzie skazywano ich na śmierć lub długoletnie więzienie za morderstwo. Marynarka na ogół wyciągała ich prośbą, groźbą czy siłą, stawiała przed własnym sądem wojennym i oczywiście uniewinniała ze wszystkimi honorami. Wściekłość obywateli musiała być czasem uśmierzana na najwyższych szczeblach władzy, króla nie wyłączając.
Podobnie trzeba było stworzyć osobne procedury prawne dla sądzenia piratów, którzy przecież nie służyli w Royal Navy (zaś jeśli z niej zdezerterowali, kończyli na stryczku jako dezerterzy, a nie piraci), czyli byli cywilami.
Jeśli na pokładzie okrętu wojennego znajdowali się cywile w charakterze więźniów nie skazanych wyrokami sądów cywilnych (jak niejaki Napoleon Bonaparte przed wywiezieniem na Świętą Helenę), dochodziło nawet do prób wykorzystania przez sądy cywilne Habeas Corpus Act, dla ich uwolnienia!
Literacki i filmowy obraz kapitana, jako władcy życia i śmierci swoich podwładnych, jest całkowicie nieprawdziwy, chociaż brutalne nadużycia stanowiska oczywiście się zdarzały.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Pią 21:31, 06 Kwi 2012    Temat postu:

Dziękuję za odpowiedź. Rozumiem teraz dlaczego Hornblower odesłał w 1812 roku Brauna do Wielkiej Brytanii celem rozpatrzenia jego sprawy. Jak wyglądała obecność tego typu osób na pokładach okrętów wojennych od strony formalnej?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6205
Przeczytał: 3 tematy


PostWysłany: Sob 8:17, 07 Kwi 2012    Temat postu:

Kapitan (a w tym wypadku jeszcze wyżej, bo komodor) nie miał prawa życia i śmierci nad swoimi podwładnymi, ale na pokładzie był naprawdę „pierwszym po Bogu” i mógł wymagać posłuszeństwa od każdego – marynarza, wojskowego czy cywila. Ci ostatni pojawiali się dość często w charakterze dyplomatów, tłumaczy, wysoko postawionych pasażerów, szpiegów itd. Jedyną formalnością do rozstrzygnięcia pozostawała kwestia zakwaterowania, przynależności do mesy podczas posiłków (stół kapitański, oficerski, podoficerski czy kambuz załogi) oraz wyżywienia. Natomiast Braun został przysłany na okręt Hornblowera przez Admiralicję, w charakterze pisarza (sekretarza), a więc normalnego członka załogi, o określonej pensji, pozycji w hierarchii okrętowej, miejscu do spania itd., zatem niczego nie trzeba było w jego sprawie rozstrzygać, o wszystkich formalnościach decydował normalny regulamin. Przy tym sekretarz należał do grupy oficerów i dżentelmenów. Jakiekolwiek poważne karanie go wymagało zwołania sądu wojennego. A fakt protegowania przez lordów komisarzy Admiralicji wskazywał na zdecydowaną potrzebę dmuchania na zimne, aby się nie sparzyć. Wielka rozpiętość stanowisk między komodorem a sekretarzem nie powinna była przesłonić rozsądnemu człowiekowi faktu, że przyjaciele sekretarza w rządzie mogli mieć władzę nad każdym komodorem i admirałem.
Postępowanie wobec takich ludzi (niezwyczajnych marynarzy, żołnierzy czy cywilów) dyktował zdrowy rozsądek – powiedzmy, że dowódca zmusiłby podwładnego mu księcia do ciągnięcia za brasy; na morzu książę nie mógłby się sprzeciwić wyraźnemu rozkazowi (inna rzecz, że gdyby odmówił, wolno go było co najwyżej wziąć w areszt „domowy”), za to po zejściu na ląd zadbałby bez problemu, aby ów dowódca natychmiast przestał dowodzić, co dało się zrealizować pod dowolnym pretekstem (np. przez skierowanie jego okrętu do rezerwy). Do końca życia taki oficer nie zostałby już nigdy zatrudniony i chyba małą satysfakcję sprawiałyby mu wspomnienia, jak to „kazał coś księciu”. Przy dłuższej kampanii wysoko postawiony (w arystokratycznym społeczeństwie) cywil lub podwładny mógłby zadbać o usunięcie oficera, który mu się naraził, nawet przed zejściem na ląd – istniała poczta, do której dowódca nie miał prawa zaglądać, a tym bardziej jej cenzurować. Nie wysłanie też nie wchodziło w grę, gdyż wiązałoby się z utratą honoru i hańbiącym usunięciem z marynarki, a nie tylko przeniesieniem do rezerwy. Zmuszenie siostrzeńca Pierwszego Lorda Admiralicji, aby jadał z bosmanem i cieślą, mieściło się w PRAWACH kapitana – za to w MOŻLIWOŚCIACH wujka leżało błyskawiczne przeniesienie takiego kapitana na pół żołdu.
Dyplomata własnego kraju przebywający na pokładzie – czy utrzymujący kontakt z okrętem - reprezentował rząd (Admiralicja zaś stanowiła agendę rządową), więc zazwyczaj był zwierzchnikiem każdego dowódcy. Nie mógł wydawać rozkazów w sprawie bezpieczeństwa okrętu ani wciągnięcia czy zwinięcia odpowiednich żagli (a w razie zagrożenia katastrofą musiał wykonywać rozkazy kapitana), ale na co dzień to on przekazywał kapitanowi ogólne polecenia. Oczywiście wiele zależało od statusu tego dyplomaty i charakteru pierwotnych rozkazów dowódcy, lecz dąsy Hornblowera, że żaden konsul nie może od niego niczego żądać, były oparte na błędnej ocenie stanu prawnego. Z kolei przybyły na pokład dyplomata obcego kraju nie miał nic do powiedzenia, ale jeśli poskarżyłby się na złe traktowanie, a rząd Wielkiej Brytanii uznałby, że z tego powodu ucierpiały lub mogły ucierpieć stosunki dwustronne, nie miałby cienia litości dla takiego oficera.
Zatem zdolność do przewidywania i prawidłowej oceny sytuacji była znacznie ważniejsza od jakichkolwiek zapisów formalnych. Tu nie chodziło o epokę, w której dałoby się podeprzeć jakimś paragrafem wynajmując sprytnego adwokata. Nikt nikomu nie gwarantował ani zatrudnienia, ani awansów. Osoba, która tego nie rozumiała, kończyła w najlepszym razie jako spensjonowany komandor na pół żołdu.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Sob 16:57, 07 Kwi 2012    Temat postu:

Dziękuję za odpowiedź. Wynika z tego że od komandora wymagano nie tylko wiedzy żeglarskiej ale i sporych umiejętności w poruszaniu się między ludźmi o różnym statusie. Z tego też widać że książę Seitz-Bunau choć daleki krewny jego królewskiej mości nie cieszył się wielkimi względami u tronu. Wesołych Świąt.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6205
Przeczytał: 3 tematy


PostWysłany: Sob 19:05, 07 Kwi 2012    Temat postu:

Zwłaszcza w czasie pokoju od admirałów wymagano, by byli pierwszej klasy dyplomatami i to najlepiej z darem proroczym. Także dowódców okrętów traktowano jako pół-konsulów i obarczano stosowną odpowiedzialnością. Nie wszystkich komandorów cieszyła taka sytuacja. Henry Codrington, służąc na Morzu Śródziemnym, skarżył się w lutym 1849:
"Odkąd zostałem dowódcą Thetis wydaje mi się, że jestem kimś w rodzaju agenta dyplomatycznego podróżującego po wszystkich częściach świata, jeżdżącego na fregacie. Nie jestem teraz zdolny do takiego wgłębiania się w szczegóły moich okrętowych obowiązków, jak zwykłem to czynić na Talbot" [cytat za C.J. Bartlett "Great Britain and Sea Power 1815-1853"].
Wesołych Świąt!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Wto 20:27, 10 Kwi 2012    Temat postu:

Jak wyglądały by faktycznie prerogatywy Hornblowera w trakcie rejsu "Lydii"? Zwłaszcza ze w trakcie rejsu nastąpiła zmiana sytuacji wykluczająca pierwotny cel.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6205
Przeczytał: 3 tematy


PostWysłany: Śro 6:27, 11 Kwi 2012    Temat postu:

Trudno odpowiedzieć na to pytanie, gdyż aż tak samodzielna misja chyba się nigdy w epoce napoleońskiej nie przytrafiła żadnemu dowódcy brytyjskiego okrętu. Owszem, istniała praktyka wysyłania pojedynczych okrętów ze szczególnymi zadaniami. Płynęły one wtedy pod czerwoną banderą oznaczającą bezpośrednie podleganie rozkazom Admiralicji. Dowódcy regionów, gdzie taki żaglowiec się pojawiał, nie mieli prawa go zatrzymywać i zmieniać dyrektyw zakreślonych przez lordów komisarzy. Jednak nikt nie płynął w całkowitą pustkę. Wszędzie był jakiś oficer flagowy, albo konsul, u którego dowódca realizujący samodzielną misję musiał się meldować i wyjaśniać sytuację (chociaż najczęściej Admiralicja dbała, by odpowiednie rozkazy opisujące daną wyprawę pojawiały się na właściwych placówkach jeszcze przed jej bezpośrednim wykonawcą, co pozwalało na czynienie niezbędnych czasem przygotowań). Jeśli więc jakieś znaczne wydarzenie czyniło pierwotne zadania wyraźnie bezsensownymi, komandor zdawał się na rozkazy dowódcy regionu i zrzucał z siebie wszelką odpowiedzialność.
Na ogół ten system funkcjonował całkiem nieźle – do konfliktów (czasem ostrych) dochodziło tylko w szczególnych przypadkach. Na przykład dowódca pojedynczego okrętu dostawał kilka niezależnych zadań wydawanych przez różne ośrodki władzy (Admiralicję, Ministerstwo Spraw Zagranicznych), co na jednych płaszczyznach czyniło go zwierzchnikiem tych samych oficerów, wobec których na innych płaszczyznach był podwładnym. Albo dowódca dostawał rozkazy od jednego rządu, a zanim misja dobiegła końca, zmieniał się gabinet i było oczywiste, że nowa ekipa będzie miała w tych kwestiach zupełnie inne zdanie.
Forester genialnie wymyślił sytuację, w której znalazł logiczne uzasadnienie zakazu utrzymywania przez Hornblowera jakichkolwiek kontaktów z lądem. Uważam, że do takiego unikalnego przypadku prerogatywy są bardzo dobrze dopasowane. Świetnie też i całkowicie zgodnie z prawdą ukazany jest tenor rozkazów, jednoznacznie wskazujący na winnego, gdyby coś się nie powiodło – to zawsze musiał być wykonawca, nigdy projektodawca danej misji, jakkolwiek głupio czy nierealistycznie byłaby przygotowana.
W rzeczywistości tylko kilka rzeczy potoczyłoby się prawdopodobnie trochę inaczej. Dowódca każdej placówki Royal Navy rozsyłał rozmaite małe żaglowce w celach patrolowych i zwiadowczych, więc Hornblower wcale nie potrzebowałby zawijać do portu, by je spotkać (odpowiednie miejsca „spotkaniowe” były z góry wyznaczane współrzędnymi geograficznymi). Niemal na pewno skontaktowałby się więc (niekoniecznie bezpośrednio) z brytyjskim admirałem dowodzącym w rejonie La Plata jeszcze przed wejściem na Pacyfik. Dowódca Royal Navy w Indiach Zachodnich byłby też powiadomiony o misji Hornblowera i po zmianie sytuacji miałby obowiązek natychmiast zorganizować sposób nawiązania z nim kontaktu (co właściwie u Forestera występuje, ale tylko jako działania spóźnione). Gdyby mimo wszystko rzeczy potoczyły się tak jak w powieści – nikt nie wyrzucałby komandorowi pomyślnego zrealizowania rozkazów. Co więcej, chociaż brytyjski rząd powitał z radością przejście Hiszpanów do grona przeciwników Napoleona, nigdy nie przestał im bruździć w koloniach południowoamerykańskich i nie miałby nic przeciwko temu, by jakieś terytoria się od nich oderwały i otworzyły swoje rynki dla angielskich towarów. Forester znakomicie literacko zbudował wizję zagłady hiszpańskiej Ameryki w razie pływania Natividad pod powstańczą banderą, ale to wizja daleko (jak zawsze u niego) przesadzona i na dodatek wcale nie oznaczająca ponownego odwrócenia sojuszy w Europie – Hiszpanie i tak walczyliby wtedy przeciwko Francuzom, a Brytyjczycy pozostaliby ich naturalnymi w tej walce sprzymierzeńcami. Hornblower zwróciłby się o rozkazy do najbliższego admirała Royal Navy i nie jest bynajmniej przesądzone, że nakazano by mu ponowną walkę. W kraju nie byłby bardzo głośno fetowany, ale na pewno dostałby szybko następne dowództwo, a kupcy londyńscy sprezentowaliby mu cichcem jakiś fragment srebrnej zastawy za otwarcie dla nich nowych rynków.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Śro 20:49, 11 Kwi 2012    Temat postu:

Następne dowództwo byłoby kolejną daleką misją aby delikwent znalazł się możliwie daleko od upierdliwych urzędników. Jak wyglądało "zabieranie" ze sobą członków załogi, czy dowódca musiał to uzgadniać z dowodzącym na danym obszarze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6205
Przeczytał: 3 tematy


PostWysłany: Czw 8:24, 12 Kwi 2012    Temat postu:

Co do następnej misji – być może. Warto jednak pamiętać, że chociaż Forester za każdym razem eksponuje esktratrudności stające przed Hornblowerem, aby tym bardziej zajaśniał geniusz tego oficera, to samodzielne misje dawano naprawdę w nagrodę (a nie za karę) i wielu się o nie biło!
Przenoszenie członków załogi podlegało przede wszystkim prawom zwyczajowym, nie pisanym. Regulamin określał ścisłą przynależność do okrętu tzw. oficerów stałych (w istocie wyższych podoficerów, jak bosman czy cieśla). Marynarzy przenoszono w razie wycofywania jednostki do rezerwy, albo rozparcelowywano po buncie czy przy nierównomiernych załogach w składzie eskadry itd. Bardzo często, gdy okręt wracał z zagranicznej placówki i wiadomo było, że będzie musiał wejść na dok, całą załogę marynarską przenoszono na jeden lub kilka innych żaglowców, właśnie wprowadzanych do służby lub nie mogących jej rozpocząć z powodu braków kadrowych. Decydowała zawsze admiralicja oraz admirałowie poszczególnych portów. Dowódcy jednostek nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia.
Jeśli natomiast załogę spłacano i rozpuszczano po wycofaniu okrętu do rezerwy (typowe w czasie pokoju, niemal niemożliwe w latach wojny), to oczywiście następowała „wolna amerykanka” i każdy kapitan – osobiście odpowiedzialny za zebranie swojej załogi – mógł uciekać się do wszelkich sposobów dla przyciągnięcia ochotników, nie potrzebując tego z nikim uzgadniać. Ponieważ ludzi zawsze brakowało, w przedostatnim etapie admirał portu wydawał zezwolenie na wysyłanie łapaczy z okrętu, zaś w ostatnim – uzupełniał końcowe braki grupkami tych, których wyłapały zawodowe oddziały werbunkowe na jego terenie.
Natomiast zwyczaj mówił, że kapitan przenosząc się na inny okręt (gdy oba pozostawały w aktywnej służbie) mógł zabrać ze sobą pierwszego oficera, pisarza, i kilku midszypmenów. Forester wspomina jeszcze o sterniku łodzi kapitańskiej i być może ma rację – tego nie wiem. Podobnie, kiedy admirał zmieniał jednostkę flagową, zgłaszał, kogo chciałby mieć za kapitana flagowca i z reguły był to ten sam oficer, który dowodził poprzednim okrętem flagowym tegoż admirała.
Zwyczajów tych przestrzegano dość ściśle, ponieważ każdy mógł się kiedyś znaleźć w podobnej sytuacji. Admirałowie dowodzący na danym obszarze bardzo rzadko się wtrącali, zwłaszcza że wszelkie przesunięcia dawały wakanse, które mogli zapełnić swoimi protegowanymi. Jednak od czasu do czasu cywilni pierwsi lordowie admiralicji albo znajdujący satysfakcję w personalnych złośliwościach hrabia St Vincent wykorzystywali fakt, że nie chodziło o punkty regulaminu i w związku z tym pozbawiali niektórych dowódców tych zwyczajowych przywilejów.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Nie 17:08, 15 Kwi 2012    Temat postu:

Dziękuję za odpowiedź. Samodzielne misje były okazją do wykazania się i otwierały drogę do dalszej kariery. Ciekawi mnie dowództwo na "Retribution" po którym Hornblower musiał zwracać nadpłacone wynagrodzenie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6205
Przeczytał: 3 tematy


PostWysłany: Nie 22:04, 15 Kwi 2012    Temat postu:

Taka rzecz była możliwa, chociaż niekoniecznie bardzo precyzyjnie opisana. Admirałowie (i komodorzy) dowodzący na odległych placówkach mieli prawie nieskrępowane możliwości awansowania kogo chcieli, jak chcieli i kiedy chcieli. Prowadziło to do tak koszmarnych wynaturzeń, jak promocje zapewnione przez adm. Georga Rodneya swojemu synowi Johnowi – 15 letni chłopak zaczął służbę w Royal Navy we wrześniu 1780 jako midszypmen, dziesiątego września 1780 był już porucznikiem, a 14.10.1780 – komandorem! Zdaje się, że tylko Juliusz Verne napisał powieść o 15-letnim kapitanie, lecz dotyczyło to zgoła innych okoliczności.
Aby jakoś ograniczyć podobne praktyki, stworzono konieczność zatwierdzania przez Admiralicję wszystkich promocji przyznanych na odległych placówkach. Z reguły – zwłaszcza przy odpowiednich plecach lub zasługach głównodowodzącego – jego decyzje, nawet najbardziej szokujące, uznawano. Często jednak, dla zachowania pozorów przyzwoitości, przesuwano promocje trochę w czasie, tzn. zatwierdzano je z późniejszą datą (co miało znaczenie z uwagi na żołd i staż). Czasem w ogóle uznawano za niebyłe, zazwyczaj w przypadku wygaśnięcia działań wojennych, dokładnie tak, jak przydarzyło się Hornblowerowi. Takie przypadki nie były unikalne. Admirał dowodzący w Indiach Zachodnich awansował Hornblowera z porucznika na „dowódcę” (commander) powierzając mu slup Retribution. Ale zawarcie pokoju w Amiens nie skłaniało rządu do wyrzucania pieniędzy na oficerów, którzy nie byli chwilowo potrzebni. Wyższa ranga, to wyższy żołd i mniejsza dyspozycyjność. Korzystając z pokoju warto było zatem promocji nie zatwierdzić, jeśli nie obrażało to nikogo wpływowego.
Dlaczego więc twierdzę, że casus Hornblowera nie został opisany zbyt dokładnie? Ponieważ oprócz rangi w grę wchodziły tutaj wypłaty wyższego żołdu, odpowiedniego do stopnia. Od 1797 (a rzecz dzieje się w 1801) porucznik zarabiał 7 funtów miesięcznie. Natomiast „dowódca” takiego slupa jak Retribution dostawał 8 funtów 8 szylingów za ten sam okres czasu. Wg opisu Forestera Hornblower otrzymywał wyższą gażę przez 3 miesiące, a to oznacza, że zapłacono mu 25 funtów 4 szylingi. Gdyby był porucznikiem, dostałby 21 funtów. Cała nadpłata wyniosła zatem tylko 4 funty 4 szylingi! Czyli Admiralicja, przenosząc Hornblowera na pół żołdu porucznika (3 funty 10 szylingów) nie mogłaby wstrzymać nawet dwóch takich wypłat (bo to już oznaczałoby niedopłatę wartości 2 funtów 16 szylingów), a cóż dopiero siedmiu, jak chce Forester!
Gdyby te trzy miesiące „pełnej gaży należnej temu stanowisku” oznaczać miało tylko pół pensji, różnica byłaby jeszcze mniejsza (wypłata 12 funtów 12 szylingów zamiast 10 funtów 10 szylingów) i jeszcze łatwiejsza do spłaty, możliwa nawet z jednej połówki gaży. Natomiast sytuacja, w której oficer dostawałby pełny żołd w danej randze, a po odmowie zatwierdzenia miałby spłacać nadwyżkę nad połową żołdu niższej rangi (tu w sumie 14 funtów 14 szylingów) BYŁA NIEMOŻLIWA. Albo okręt, którym tymczasowo dowodził, znajdował się w czynnej służbie (co oznaczało pełną pensję KAŻDEGO oficera), albo się w niej nie znajdował. Trzecie wyjście nie istniało.
Oczywiście bez tej przeróbki autor straciłby okazję do opowiedzenia dramatycznego i bardzo ciekawego kawałka losów swojego bohatera, więc można mu wybaczyć Very Happy .
Podejrzewam zresztą, że Forester wziął płace z okresu po 1 stycznia 1807, kiedy nastąpiła gruntowna rewizja całego systemu żołdów w Royal Navy. Odtąd kapitan w stopniu „commander” zarabiał miesięcznie 16 funtów 16 szylingów, a porucznik tylko 8 funtów 8 szylingów. Po trzech miesiącach nadpłata wyniosłaby 25 funtów 4 szylingi, więc jej spłacanie z połowy gaży porucznika zajęłoby dokładnie 6 miesięcy!
Mamy tu jednak do czynienia z jeszcze jedną nieścisłością, tym razem grubą. Otóż żołd na ogół wiązał się ze stanowiskiem, a nie liczbą epoletów czy pasków. Admiralicja mogła nie zatwierdzić awansu Hornblowera na „dowódcę”, ale w czasie dowodzenia Retribution był on PEŁNIĄCYM OBOWIĄZKI takiego dowódcy, bez względu na formalnie posiadany stopień. Skoro tak, to w tym okresie najczęściej był UPRAWNIONY do pensji „commandera”. Jedyna nadpłata mogła więc dotyczyć okresu na pół żołdu. Trzy miesiące z pół żołdem „commandera” nawet po 1807 r. oznaczało za dużo tylko o 12 funtów 12 szylingów, czyli trzy pół-gaże porucznika, nie siedem. Jak wykazałem wyżej, w 1801 r. Hornblower spłaciłby dług już z pierwszej połówki żołdu i jeszcze zostałby mu funt i 8 szylingów, nie mówiąc o wypłatach w następnych miesiącach. No, ale wtedy nie zadłużyłby się u pani Mason, nie ożenił z Marią i...
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Pytania, odpowiedzi, polemiki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 7, 8, 9 ... 19, 20, 21  Następny
Strona 8 z 21

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin