Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna www.timberships.fora.pl
Forum autorskie plus dyskusyjne na temat konstrukcji, wyposażenia oraz historii statków i okrętów drewnianych
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Literatura piękna a historia epoki żagla
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 19, 20, 21  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Pytania, odpowiedzi, polemiki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Wto 0:23, 01 Lut 2011    Temat postu:

Na temat piechura się nie wypowiadam, chociaż – o ile pamiętam - 30 km z hakiem to chyba o dziesięć kilometrów krócej od normalnego dystansu maratonu, „rozgrywanego” od 490 r. p.n.e.? W młodości często przechodziłem w ciągu dnia takie dystanse w Tatrach (aczkolwiek nie biegłem).

Działo 9-funtowe z lawetą z liniowca 74-działowego ważyło w tych czasach (w wersji długiej, „pościgowej”, o większym zasięgu) na ogół gdzieś koło 1750 kg.
Wiadomo z historii, że marynarze brytyjscy w 1759 zaciągnęli w ciągu czterech dni ponad 100 dział 12-funtowych (masa z lawetą około 1900 kg) oraz 24-funtowych (masa z lawetą c. 2800 kg) w górę pionowej skarpy o wysokości około 55 m. Pierwsze kilkanaście z nich wciągnięto w ciągu kilku godzin.
W 1804 wciągnęli na PIONOWĄ skałę wysokości około 200 m działo 18-funtowe, ważące z lawetą dobrze ponad 2300 kg, w ciągu siedmiu godzin (ale po znacznie dłuższych przygotowaniach).
W 1812 zaciągnęli 24-funtówkę w ciągu kilku godzin na nadbrzeżny szczyt w Hiszpanii, o nieznanej mi wysokości, lecz powszechnie uważany za nienadający się do obsadzenia działami.
Ogólnie uważano, że celowali w tego typu przedsięwzięciach i bardzo często je im powierzano w trakcie rozmaitych operacji desantowych.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Colonel




Dołączył: 25 Wrz 2010
Posty: 40
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 18:25, 01 Lut 2011    Temat postu:

kgerlach napisał:
Jeśli zaś ma Kolega świadomość, że to wszystko literacka fikcja, i tylko ja się nie poznałem na dowcipie ...

I w zasadzie nie muszę komentować,mój forumowu Guru.
Pozdrawaiam
Colonel
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Czw 21:52, 03 Lut 2011    Temat postu:

W akcji moździerzowców pod Rygą konieczne stało się zmniejszenie zanurzenia okrętów przez zastosowanie prowizorycznych pontonów z barek. Wynurzone i tym samym nieskuteczne stery tych jednostek zastąpiono beczką napełnioną wodą i przesuwaną za pomocą wind po pokładzie na rufie okrętu. Miało to wywołać przechył okrętu i umożliwić zmianę kierunku. Ponieważ zespół moździerzowiec + barki był nieproporcjonalnie szeroki czy mogło takie rozwiązanie dać jakiś skutek? Moim zdaniem nie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Czw 23:06, 03 Lut 2011    Temat postu:

Tak, jak Pan to streścił, faktycznie nie uzyskano by niczego. Ale w tekście nie ma ani słowa o przesuwaniu beczki PO POKŁADZIE, tylko o regulowaniu jej położenia „w kierunku jednej burty lub drugiej w czasie ruchu kecza”. W rzeczywistości chodziło o wyrzucenie beczki za rufę, by – napełniona do połowy wodą – pełniła rolę wielkiej dryfkotwy. Przesuwając tę beczkę bliżej jednej lub drugiej burty (dzięki wybieraniu jednej liny poprowadzonej przez otwarty blok w ćwiartce rufowej do zaimprowizowanego kołowrotu, i luzowaniu drugiej liny, z drugiego kołowrotu i prowadnicy na przeciwnej ćwiartce rufowej) uzyskiwano odchylenie siły oporu względem osi okrętu, co miało dać moment skręcający. Taka koncepcja nie ulega żadnej wątpliwości, ponieważ w tekście oryginalnym jest użyte wyrażenie „streamed out astern” względem owej wielkiej beczki.
To by działało. Podręczniki z połowy XIX w. podawały przykład, że sterowano w ten sposób wyrzucając za rufę nawet tylko ciężką linę (100 sążni liny kotwicznej), podciąganą potem trochę ku sterburcie lub bakburcie za pomocą cieńszych linek przewlekanych przez bloki na końcach wytyków w ćwiartkach rufowych (potem te linki szły na wał normalnego koła sterowego, dzięki czemu obracanie kołem wywoływało właśnie pożądany efekt wybierania jednej linki i luzowania drugiej, a przez to przesuwania owej ciężkiej liny kotwicznej za rufą.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Sob 22:11, 05 Lut 2011    Temat postu:

W polskim tłumaczeniu nie ma nic o wyrzuceniu beczki za burtę, jest tylko o sposobie jej przesuwania. Miały do tego służyć dwie zaimprowizowane windy umieszczone na pokładzie rufowym, liny miały przechodzić przez przewłoki umieszczone w zaobleniu rufy. Z tego wywnioskowałem o tym że beczka jest na pokładzie, zwłaszcza że do połowy wypełniała ją woda.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Sob 22:50, 05 Lut 2011    Temat postu:

Faktem jest, że tego zwrotu o wyrzuceniu POZA rufę, zabrakło w polskim tłumaczeniu. Ale reszta się zgadza, ponieważ windlass to dzisiaj winda, ale ja wolę używać bardziej mi pasującego do epoki dziewiętnastowiecznych żaglowców słowa kołowrót, fair-lead to przewłoka, czyli półkluza, która w tamtych czasach miała z reguły postać otwartego bloku, o którym wspomniałem, zaś owe zaoblenia rufy, to w oryginale quarters, zatem moje ćwiartki rufowe.
Natomiast wypełnienie beczki do połowy wodą służyło właśnie do tego, by w morzu stała pionowo. Gdyby była pusta, przewróciłaby się na bok i - skierowana na przykład otwartą częścią w kierunku ruchu - stawiałaby tak potężny opór, że okręt mógłby mieć w ogóle problemy z posuwaniem się do przodu, gdyż działanie "dryfkotwowe" byłoby zbyt silne. Stosowano i takie rozwiązania, jednak wtedy razem z mechanizmem, który umożliwiał natychmiastowe postawienie beczki w pion (czasem nawet wyciągnięcie jej w ogóle z wody), kiedy tylko kończył się zwrot.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Sob 21:48, 19 Lut 2011    Temat postu:

Czy Hornblower jako komodor miał takie same udziały w pryzowym zdobytym przez podwładnych jak admirał?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Nie 0:38, 20 Lut 2011    Temat postu:

To nie była kwestia stopnia, tylko podległości służbowej. Najczęściej komodor - funkcja tymczasowa - sam dowodził jednym z okrętów wchodzących w skład swojej eskadry, pozostając pod dowództwem admirała. Wtedy dostawał pryzowe jako kapitan, a część "admiralska" szła do głównodowodzącego. Tak byłoby na pewno w realnym życiu, gdyż pod koniec wojen napoleońskich prawdopodobieństwo awansu Busha z porucznika na komandora zbliżało się do zera. Z pewnością dostałby stopień commander i mógłby być na 74-działowym liniowcu tylko zastępcą, podczas gdy Hornblower, pozostający pod względem stałej rangi nadal komandorem, zostałby dowódcą okrętu i zarazem komodorem eskadry (coś podobnego wykombinował sobie Parkinson, ale polskie wydanie jest raczej z błędami w tłumaczeniu). Hornblower dostawałby pryzowe jako kapitan, a Saumarez jako admirał. Z drugiej strony, Admiralicja mogła wysłać nawet porucznika (oczywiście wtedy na malutkim okręcie), a cóż dopiero komandora, z całkowicie samodzielną misją - wtedy nie oddawał ze swej części pryzowego (należnego dowódcy jednostki) niczego żadnemu głównodowodzącemu.
Jednak intencja Forestera była całkowicie jasna, chociaż mało realistyczna. Jego Hornblower jest komodorem NIE DOWODZĄCYM żadnym okrętem, gdyż Bush zostaje pełnym komandorem. Taki komodor był traktowany na prawach oficera flagowego, czyli admirała. Oznacza to, że Bush i pozostali dowódcy jednostek eskadry zobowiązani byli odpalać mu dolę ze swoich udziałów, a Saumarez musiałby się zadowolić kwitkiem. Pozostaje tylko jeden warunek - brak podległości służbowej Hornblowera względem Saumareza, czyli traktowanie misji Hornblowera na Bałtyku jako samodzielnej, zleconej niezależnie przez Admiralicję. A tu autor mocno kręci, pisząc o "jak najszerszej swobodzie działania". Takie przypadki oczywiście się zdarzały i wtedy nieodmiennie kończyły się latami rozpraw sądowych mających ustalić, komu powinny przypaść jakie pieniądze. Nelson do końca życia procesował się o to z lordem St Vincent, niegdyś jego protektorem.
Jeśli jednak założymy, że w myśl intencji Forestera Hornblower był komodorem "z dowódcą w stopniu komandora pod swoją komendą" i bezpośrednio nie dowodził żadnym okrętem, a zarazem nie podlegał w swoich działaniach Saumarezowi, to miał takie pryzowe, jakie przysługiwało admirałowi.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Nie 1:11, 20 Lut 2011    Temat postu:

Zapomniałem o jeszcze jednej możliwości spojrzenia na tę sytuację.
Można uznać, że Saumarez był głównodowodzącym na Bałtyku w 1812 (jak w rzeczywistości), a Hornblower jego podwładnym, pełniącym zarazem obowiązki młodszego oficera flagowego, z własnymi podwładnymi. W takim przypadku każdy z dowódców okrętów oddawał jedną trzecią ze swojego pryzowego Saumarezowi, a ten dzielił całość otrzymanej sumy na trzy części, zatrzymując sobie dwie z nich, a jedną przekazując podległemu sobie admirałowi, którym komodor (w tym wypadku Hornblower) de facto był, chociaż bez tej rangi.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Nie 20:36, 20 Lut 2011    Temat postu:

Dużo tego nie było "Maggie Jones" była jedynym statkiem zdobytym a nie zniszczonym jak te na Zalewie Wiślanym. Jak wyglądała sprawa przydzielania eskorty konwojom bałtyckim? Leżało to w gestii głównodowodzącego na Bałtyku czy okręty eskorty konwoju z Anglii zdawały jeden konwój w punkcie zbornym i brały stamtąd powrotny?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pon 6:39, 21 Lut 2011    Temat postu:

Organizacja konwojów wracających z Bałtyku leżała całkowicie w gestii głównodowodzącgo na tym obszarze, czyli wtedy adm. Saumareza. To on wyznaczał miejsca i terminy zbiórek, on określał daty wyruszenia w rejs na Wyspy Brytyjskie, on przydzielał eskortę spośród sił, które miał do dyspozycji - oceniając potrzeby, możliwości, warunki.
Okręty eskorty dochodząc do Anglii przechodziły pod jurysdykcję Admiralicji, więc nie musiały automatycznie wracać z kolejnym konwojem na Bałtyk, ale w praktyce często tak było, gdyż Lordowie Komisarze zdawali sobie przecież sprawę, że Saumarez skądś musi brać te jednostki. Przy czym cały system był daleko luźniejszy niż układ tam-i z powrotem. Admiralicja wysyłała na Bałtyk okręty w rozmaitym celu, z rozmaitymi misjami i w takim przypadku niemal zawsze kazała im czekać z wyjściem aż zbierze się jakiś konwój, które mogłyby eskortować. Z kolei jednostki eskorty wracające z Bałtyku pod koniec roku, z reguły trafiały do doków remontowych i dopiero po naprawach mogły znów eskortować statki idące na nasze morze, a na razie w ich miejsce płynęły inne. Czasem oczekiwanie na jakąkolwiek eskortę trwało tak długo, że armatorzy lub kapitanowie statków, gnębieni wizją strat, decydowali się wyruszać samodzielnie, chociaż tylko nielicznym wolno to było robić legalnie. W sumie rzeczywistość była, jak zawsze, dużo bardziej skomplikowana niż przepisy.
Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Czw 22:30, 03 Mar 2011    Temat postu:

W swoim cyklu o artylerii morskiej pisał Pan że moździerze były bronią raczej nie zachwycającą celnością. Z mapek w cyklu o Hornblowerze wynika że strzelano z nich na odległości do kilku mil, tak samo z dział klasycznych. Z drugiej strony sam Forester podkreśla że ogień otwierano z możliwie małej odległości. Jakie były wówczas dystanse walki artyleryjskiej?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 0:50, 04 Mar 2011    Temat postu:

Wszyscy rozumiemy, że czym innym jest donośność maksymalna danej broni, a czym innym donośność skuteczna. O ile jednak tę pierwszą dość łatwo wyznaczyć, ta druga jest w dużej mierze rzeczą umowną. Czy za skuteczne uznać odstrzelenie ucha nieprzyjacielskiemu marynarzowi czy dopiero przebicie grubej burty dębowej? Z moździerzy strzelano – poza powieściami – do takich celów jak miasta czy twierdze. Czy za skuteczne należało uznać trafienie w Barcelonę, czy dopiero w konkretną baterię działową na molo w Algierze? Trudno to rozstrzygnąć dzisiaj, trudno było w tamtej epoce, czyli każdy dowódca mógł samodzielnie zarządzić otwarcie ognia na dystansie przez siebie uważanym za wskazany. Nie istniały ustalenia regulaminowe w tym względzie. Z moździerzami był na dodatek ten kłopot, że przenosiły gigantyczne siły i błyskawicznie się zużywały, więc wybór większego dystansu strzelania, zatem większego ładunku miotającego, dawał bardzo wydatne skrócenie czasu trwania bombardowania.
W 1812 r. moździerz brytyjski o kalibrze 13 cali (wyrzucający bomby ważące 94 kg) osiągał na próbach maksymalną donośność 3900 m; ale wykorzystywano przy tym dwukrotnie większe ładunki miotające niż dopuszczalne w warunkach bojowych, kiedy z tego powodu w zasadzie nie przekraczano 3550 m. Jeśli przy tym celowano w cały Hawr czy całą Kopenhagę, to czasem nawet dawało się trafić. Gdy w latach 1680. Francuzi ostrzeliwali z moździerzowców Algier, to dla dosięgnięcia dużych obiektów wojskowych i całych zespołów okrętów musieli skrócić dystans bombardowania DWUKROTNIE w stosunku do odległości z której grzmocili w miasto, a w końcu, by uzyskać zadowalający rezultat, skrócili ten dystans nawet CZTEROKROTNIE.
Działo 32-funtowe o długości 9’6”, czyli podstawowa armata ciężkiej artylerii na wszystkich brytyjskich liniowcach co najmniej 74-działowych, mogło w 1812 r. przy kącie podniesienia 10 stopni dosięgać celu na dystansie 2560 m; ale dział strzelających przez furty nigdy nie podnoszono (dla bezpieczeństwa własnego okrętu!) pod kątem większym od 5 stopni, a przy nim maksymalna donośność wynosiła 1780 m. W bardzo szczególnych okolicznościach, kiedy przeciwnik zmykał i nie było żadnych szans na dogonienie go, można było spróbować popukać z tej odległości, w nadziei na czysto przypadkowe zrobienie mu jakiejś szkody. Pewien sens miało też strzelanie na 1780 m do otwartego, szeroko rozłożonego obozowiska nieprzyjacielskiej piechoty na wybrzeżu (jazda za szybko wyszłaby z zasięgu). Natomiast karonady, na których Brytyjczycy tak polegali (zwłaszcza w przypadku mniejszych jednostek), miały maksymalną donośność jeszcze mniejszą – 32-funtówka przy podniesieniu o 5 stopni dosięgała tylko 990 m. Ale to wszystko i tak miało niewiele wspólnego z bitwami morskimi, w których chodziło po pierwsze, by w coś trafić, a po drugie, by temu cosiowi to trafienie zaszkodziło.
Kiedyś już o tym pisałem, na tym czy innym forum, więc pozwolę sobie sam się zacytować:

Na ogół uważano, że odległością optymalną do toczenia walki jest donośność tzw. strzału rdzeniowego czy bezpośredniego. Wówczas można było nie tylko zwalać maszty, zrywać liny, ale i przebijać (czasem) burty, uszkadzać armaty, dosięgać załogę przeciwnika na wszystkich pokładach części nadwodnej. Zatem dystans walki artyleryjskiej mógł zawierać się w przedziale od zera (zdarzały się pojedynki, w których przeciwnicy dotykali się, przynajmniej od czasu do czasu, burtami) do 1780 m. Regularnej bitwy czy pojedynku nie warto było toczyć z odległości większej niż 150 m. Ale przy zbliżaniu się przeciwników, albo w pościgu czy w ucieczce, tylko od indywidualnej oceny dowódcy zależało, kiedy uznał on, że warto już rozpocząć ogień, a kiedy to będzie jedynie marnowanie amunicji. Zazwyczaj nawet w takich przypadkach nie przekraczano 600 m. Francuski kapitan Pierre de Launay-Rasily, pisał (co prawda w 1636, ale dla agresywnych dowódców, jak Nelson, nic się pod tym względem nie zmieniło do początku XIX w.): „W bitwie otwieracie ogień dopiero z tak małej odległości, że wszystkie teorie o dokładnym celowaniu i regulaminy artyleryjskie możecie bez obawy wyrzucić za burtę. Najwyżej na 150 kroków, lepiej na 80 kroków, a jeśli podejdziecie na 20 kroków, nie będziecie już nawet w stanie chybić. Sztuka prowadzenia walki artyleryjskiej [na morzu] nie polega na troskliwym celowaniu z działa, ale na właściwym dobraniu chwilki przyłożenia lontu do zapału, z uwzględnieniem kołysania i kiwania się okrętu na falach i od odrzutów przy strzelaniu!”.

Dystans walki artyleryjskiej zwiększył się trochę dopiero w wyniku doświadczeń wojny amerykańsko-angielskiej 1812-1814, ale tego dowódcy działający wtedy na Bałtyku nie mogli jeszcze wiedzieć. Zresztą różnice nie były specjalnie dramatyczne – dla 32-funtówki mogło to oznaczać np. 360 m, dla 18-funtówki – 250 m.

Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JacekZet




Dołączył: 16 Sty 2011
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sieradz

PostWysłany: Śro 20:29, 30 Mar 2011    Temat postu:

Jak wyglądała kwestia zaprowiantowania załogi i oficerów w marynarce brytyjskiej z epoki wojen napoleońskich? Czy oficerowie mieli swoją odrębną kuchnię czy też jedli to samo co reszta załogi jak podczas słynnego obiadu na kronsztadzkiej redzie?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6178
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Czw 0:15, 31 Mar 2011    Temat postu:

Jak zwykle w Royal Navy, istniały sobie osobno: formalny i rzeczywisty stan rzeczy, także w zakresie wyżywienia. Oficjalnie tylko kapitan był upoważniony do osobnych zapasów, innego jedzenia, trunków itd., natomiast wszyscy pozostali oficerowie dostawali TEORETYCZNIE te same posiłki, co marynarze. Jednak wszyscy mogli sobie za własne pieniądze kupować tyle żywności i taką, jaką chcieli. Ponadto kapitan, oficerowie i podoficerowie stali byli upoważnieni do trzymania na pokładzie, na użytek swoich mes, rozmaitych żywych zwierząt (prosiaków, kur, cieląt, krów itd.), które konsumowali w trakcie rejsu. PRAKTYKA wyglądała więc w ten sposób, że dowódca 74-działowca, zarabiający w 1812 roku 18,5 raza tyle co zwykły marynarz, nawigator – blisko 10 razy tyle co marynarz, porucznicy -6,6 raza, cieśla – 4,5 raza, bosman, działomistrz, intendent – 3,8 raza – byli „równouprawnieni” z marynarzami do zakupów dodatkowego wyżywienia. Oczywiście rozdział pryzowego, niezwykle ważnego źródła dodatkowych dochodów, potęgował rozwarstwienie w możliwościach nabywczych. Kadra otrzymywała żołd w miarę regularnie, więc dysponowała żywą gotówką, marynarze dostawali (albo i nie) należne pieniądze dopiero przy odstawianiu okrętu do rezerwy lub na remont, więc latami mogli nabywać wszelakie dobra wyłącznie na kredyt, okradani na paskarskie procenty przez wszystkich dostawców. Oficerowie, podoficerowie stali oraz należący do grup zaliczanych do „dżentelmenów” mieli prawo kupować dodatkowy alkohol i raczyć się nim w ilościach tolerowanych przez kapitana, marynarze dostawali tylko stały przydział i (rzecz jasna poza okresami bycia na przepustce, które dla marynarzy z branki mogły się trafiać raz na kilka lat) nie wolno im było kupować trunków na własną rękę. Największy jednak problem – poza brakiem gotówki – stanowiła dla szeregowych członków załogi konieczność nabywania wszystkiego przez pośredników, bowiem – z uwagi na obawę przed dezercją – ich bezpośredni kontakt z lądem ograniczano do minimum. W rezultacie zwykli marynarze jedli prawie wyłącznie to, co nabył dla nich intendent i ugotował kucharz (chociaż – wbrew legendom, a nawet powieściom Forestera, często chodziło o bardzo zrównoważone, dość obfite i przyzwoite jedzenie, lepsze niż ludzie z ich sfery społecznej jedli na lądzie), natomiast oficerowie robili „zrzuty” z nadwyżek pieniężnych, które posiadali, wybierali spośród siebie odpowiedzialnego za zaopatrzenie ich mesy i raczyli się wieloma frykasami. Ponadto byli często zapraszani do „stołu kapitańskiego” (marynarzy takie zaproszenia, rzecz jasna, nie obejmowały, chyba że pełnili wtedy rolę lokajów). Midszypmeni, jeśli nie pochodzili ze sfer arystokratycznych, rzadko dostępowali zaszczytu jedzenia z kapitanem, ale dostawali wysoce cenione resztki z jego stołu – np. pudding. Hornblower zawsze dowodził „najgorszą”, „najmniejszą” jednostką swojej klasy i miał nieustanne kłopoty finansowe odbijające się na jego kuchni, a Forester wymyślał sposoby, jak z tego uczynić nie tylko cnotę, ale i strategiczny walor, jednak zachowało się pełno opisów z epoki, jak wyglądało to naprawdę. Jeden z ubogich pastorów, tak opisywał swój udział w kapitańskim obiedzie: „Tego dnia nasz szlachetny kapitan gościł oficerów swojej małej eskadry czterema półmiskami mięs, tzn. były tam cztery wspaniałe kury z porcją gotowanej wieprzowiny; udziec wspaniałego barana z rzepą; porcja wołowiny z ośmioma żebrami, dobrze przyprawiona i upieczona; oraz para bardzo tłustych gęsi; na końcu wszystkiego wielki ser Cheshire, rzadki przysmak na lądzie. Jego trunki były odpowiednie, tj. wino kanaryjskie, sherry, wino reńskie, klaret, białe wino, jabłecznik, ale, piwo – wszystko w najlepszym gatunku; i ponczu tyle, co wody w rowie.” Oficerowie za pieniądze pryzowe zaopatrywali się w wina, herbatę, cukier i inne towary luksusowe w owych czasach, często zapraszając do swojej mesy kapitana na wystawne obiady.
Na okrętach nie było lodówek, więc w dłuższych rejsach czy podczas służby blokadowej na świeże mięso mogli liczyć prawie wyłącznie oficerowie i podoficerowie uprawnieni do trzymania żywych zwierząt. Wiele zależało też od akwenu służby – fatalna była blokada zachodnich wybrzeży Francji (jedzono tylko to, co dowiozły okręty zaopatrzeniowe), zaś „rajem” konsumpcyjnym – Morze Śródziemne, gdzie zawsze znajdowali się chętni do sprzedaży załogom wszelkich frykasów. Jakość jedzenia kadry zależała głównie od prywatnej zamożności, lecz marynarze mogli być dodatkowo dręczeni przez dowódców, którzy nawet w warunkach łatwego dostępu do świeżej żywności woleli zasłużyć się w oczach Admiralicji oszczędnościami na tym polu. Forester bardzo zgrabnie wymyślił „kronsztadzki obiad”, ale w rzeczywistości większość brytyjskich oficerów stołowała się całkiem wystawnie, marynarze w 1812 r. też nie głodowali, a w innych marynarkach było dość podobnie, więc car nie mógłby w tym zobaczyć żadnej przewagi Royal Navy. Tym niemniej literacko to całkiem fajny kawałek.
Krzysztof Gerlach


Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Pią 21:38, 01 Kwi 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Pytania, odpowiedzi, polemiki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, ... 19, 20, 21  Następny
Strona 2 z 21

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin