Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna www.timberships.fora.pl
Forum autorskie plus dyskusyjne na temat konstrukcji, wyposażenia oraz historii statków i okrętów drewnianych
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Granaty na lądzie i morzu
Idź do strony 1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Artykuły tematyczne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Sob 10:09, 14 Cze 2014    Temat postu: Granaty na lądzie i morzu

STRZELANIE GRANATAMI NA LĄDZIE I NA MORZU
(Z ARTYLERII GŁADKOLUFOWEJ)

Temat może wydać się trochę dziwny na forum poświęconym wyłącznie okrętom. Zbyt często jednak brak zrozumienia zarówno co do absolutnej jednolitości z punktu widzenia praw fizyki jak i fundamentalnych różnic pod względem PRAKTYCZNYCH możliwości wykorzystywania artyleryjskich pocisków wybuchających w siłach lądowych i morskich (przed 1860 r.), prowadzi do zupełnie fałszywego wnioskowania. Można na ten temat przeczytać w sieci wiele mylnych dywagacji. W tej sytuacji rozdzielenie problematyki na „lądową” i „morską” z całkowitym zignorowaniem tej pierwszej, uznałem za niewłaściwe.
Aby zrozumieć niuanse rozwoju strzelania granatami z dział gładkolufowych, trzeba na początku przyjąć do wiadomości następujące fakty, trudne zapewne do przełknięcia dla niektórych osób z zerową wiedzą techniczną. Nie wystarczy obłożyć się nawet setką książek, by poznać cokolwiek, jeśli skupiamy się na NAZWACH, a nie konstrukcji i parametrach technicznych. Wiara w magiczną moc sprawczą terminologii jest urocza, ale kompletnie dziecinna. Jeśli widzę samochód, lecz nie podoba mi się to określenie i ochrzczę go „hrrrum”, nie zmieni to ani na jotę jego budowy i zastosowania. To nie nazwa decyduje o konstrukcji! W tym samym duchu szukanie różnic między Bombenkanone a Kanonenhaubitze jest bardzo śmieszne, gdy analizujący nie sięgnie najpierw do rysunków konstrukcyjnych, by się dowiedzieć, że w danym przypadku może mieć pod lupą DOKŁADNIE TO SAMO DZIAŁO, obdarzane przez różnych ludzi z tamtej epoki rozmaitymi nazwami. Inną szalenie zabawną rzeczą było dla mnie przeczytanie, iż pewien autor rosyjski dokonał odkrycia, jakoby o nazewnictwie dział decydowała amunicja w nich wykorzystywana, a nie konstrukcja. To naprawdę piękne – ponieważ z rozmaitych przyczyn zdarzało się strzelanie z dział gwoździami i połamanymi podkowami, dzięki rosyjskiemu badaczowi wiemy już, że istniały działa gwoździowe i podkowowe. Co więcej, ta sama armata zmieniała się w zależności od tego, co akurat do niej załadowano!
Kwestie terminologiczne nie mogą być oczywiście obojętne dla kogoś mającego ambicję stworzenia dzisiaj jakiejś najlepszej nazwy polskiej dla wyrobu technicznego, który w czasach, gdy go produkowano i używano, takiej nazwy w ogóle nie miał. Jeśli jednak kwalifikacje tej osoby polegają na braku zrozumienia celowości konstrukcji, zupełnie mylnego przywiązywania wagi do rzeczy w tym kontekście bez znaczenia (jak dokładny kształt podkalibrowej komory prochowej), głęboko wpojonej wiary, że nazwy anglosaskie są automatycznie „be”, a za to rusycyzmy godne najusilniejszego polecania, to wynik jest łatwy do przewidzenia i miejsce, gdzie takie konstatacje powinny wylądować – oczywiste. Całkowicie bezsensowne jest też dzielenie nazw historycznych, używanych w zamierzchłych epokach przez konstruktorów i użytkowników danych wyrobów, na „prawidłowe” i „nieprawidłowe”. Można się oczywiście zastanawiać nad adekwatnością tych terminów do określonych konstrukcji, wg jakichś założonych kryteriów.

PODSUMOWANIE WSTĘPU:
1) dla działa historycznego decydująca była konstrukcja, a nie nazwa;
2) nie każdy niuans w konstrukcji zmieniał typ działa;
3) takie samo działo często opisywano wieloma różnymi nazwami (!);
4) teoretycznie KAŻDE DZIAŁO gładkolufowe nadawało się do wystrzeliwania KAŻDEGO TYPU ZNANEJ WÓWCZAS AMUNICJI; w praktyce istota polegała na tym JAK DOBRZE się do tego nadawało, tzn. jaka była jego skuteczność (od bliskiej zera przy granatach małego kalibru, wyrzucanych płaskotorowo z minimalną prędkością wylotową w kierunku grubych burt drewnianych liniowców) i jakie stwarzało przy tym niebezpieczeństwo dla własnej obsługi (do gigantycznego zagrożenia rozerwaniem działa przy długich lufach i osobnym podpalaniu lontu granatu).

Podstawą dalszego przeglądu będzie przede wszystkim ten ostatni punkt, przy koncentrowaniu się na granatach artyleryjskich.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Nie 8:07, 15 Cze 2014    Temat postu:

Armatnie pociski wybuchające znano już z pewnością i stosowano na lądzie w XVI w. (a nie dopiero w XVII, jak się często pisze). Nie konstruowano dla nich żadnych specjalnych dział, ani tym bardziej nie przemianowywano istniejących po wsadzeniu do lufy akurat granatu. Bardzo prędko wyszła jednak na jaw wielka zawodność tych pocisków i ogromne niebezpieczeństwo na jakie wystawiają samych strzelających. Szybko ustalono podstawowe środki zaradcze, ale wykształcanie innych trwało przez wieki.

Granaty były pustymi w środku skorupami żeliwnymi, wypełnianymi czarnym prochem (jedynym wtedy znanym) i zapatrywanymi w wystający na zewnątrz (a wewnątrz sięgający do prochu) zapalnik, pierwotnie w postaci lontu sznurowego z włókna roślinnego. Chodziło o sznur konopny, odpowiednio preparowany przez gotowanie w ciągu 2-3 dni w mieszaninie popiołu, niegaszonego wapna, saletry i nawozu końskiego, a potem suszenie na słońcu. Lont osadzano w szpuncie zatykającym otwór w granacie (przez który to otwór wprowadzano wcześniej proch, czyli elaborowano pocisk). Później czasami (rzadko) wykorzystywano dwa niezależne otwory.
Taka konstrukcja była przyczyną wielu niedogodności. Lont granatu podpalano przed włożeniem pocisku do lufy – jeśli z rozmaitych przyczyn nie zdążono odpowiednio szybko wystrzelić z działa (zamoknięcie podsypki prochowej na panewce, zdmuchnięcie podsypki przez wiatr, przygaśnięcie lontu zapłonowego, brak przebicia kartusza itd.), granat wybuchał już w lufie, rozrywając armatę i na ogół zabijając jej obsługę. Jeśli dla bezpieczeństwa osadzano bardzo długi lont, granat nie wybuchał po doleceniu do celu i atakowanym wystarczyło wyszarpnąć albo ugasić lont, by unieszkodliwić pocisk. Podczas lotu zdarzało się (co prawda rzadko) zdławienie płomienia lontu przez pęd powietrza; a ponieważ granat miał zawsze mniejszą masę niż pełna kula żeliwna, jego działanie samą energią kinetyczną było słabsze. Kulisty granat bardzo łatwo mógł w gładkościennej lufie ulec przekręceniu już w momencie ładowania, podczas zmiany kąta podniesienia, celowania, albo gdy obijał się o ścianki po odpaleniu ładunku miotającego; w takich przypadkach niebezpieczeństwo uszkodzenia zapalnika i wybuchu pocisku już w lufie ogromnie wzrastało. Ze względu na swoją skorupową budowę granat był nie tylko lżejszy od standardowej kuli, ale i znacznie mniej wytrzymały. Jeśli do jego wyrzucenia używano typowego ładunku miotającego, granat łatwo pękał przy wystrzale, co na ogół kończyło się rozerwaniem działa.
W armacie o długiej lufie czynność ładowania trwała dłużej, a możliwość utrzymania i skontrolowania właściwego położenia zapalnika spadała. W standardowym dziale zastosowanie zmniejszonego ładunku miotającego (koniecznego z uwagi na mniejszą wytrzymałość granatu w stosunku do pełnej kuli) przynosiło zmiany stosunku jego długości do średnicy, niekorzystne dla właściwości balistycznych. Tragiczne doświadczenia praktyczne spowodowały, że z takich armat nadzwyczaj niechętnie strzelano granatami (do czasu wprowadzenia szpigli i sytemu odpalania „na jeden ogień”, właściwie nigdy w normalnym użytkowaniu), chociaż na upartego można by to robić – na dodatek oczywiście bez potrzeby zmiany nazwy działa. Pewną, chociaż niewystarczającą poprawę przyniosło właśnie wynalezienie szpigli (sabotów), czyli drewnianych podkładek o przedniej powierzchni dopasowanej do sferycznego kształtu pocisku, które zapewniały jaką taką stabilizację pocisku w lufie. Najprawdopodobniej stosowano je już w XVII stuleciu. W KAŻDYM RAZIE NIE JEST PRAWDĄ, aby strzelanie granatami nie mogło się w ogóle zdarzyć bez zmian konstrukcyjnych w „klasycznych” działach odlewanych do wyrzucania pełnych kul żeliwnych, chociaż do ważnych modyfikacji oczywiście skłaniało. To była wyłącznie kwestia praktyki, a w niej oceny stopnia ryzyka względem spodziewanych korzyści.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pon 22:21, 16 Cze 2014    Temat postu:

Najczęściej oceniano zyski jako zdecydowanie nie rekompensujące niebezpieczeństw. Równolegle dążono jednak do poprawy sytuacji na drodze konstrukcyjnej i organizacyjnej.
Od początku zdawano sobie sprawę, że przy praktyce niezależnego zapalania lontu granatu (technika „na dwa ognie”) najbezpieczniejsza byłaby taka pozycja pocisku, w której on sam, albo przynajmniej jego zapalnik, znalazłby się bardzo blisko wylotu lufy, umożliwiając: pełną kontrolę położenia, podpalenie w ostatniej chwili, a nawet wyrwanie czy ugaszenie w razie takiej potrzeby. W dużej mierze z tej idei narodził się moździerz, broń o nadzwyczaj krótkiej lufie.
Płaskotorowe strzelanie z takiego moździerza byłoby bezsensowne, bowiem kula, nie rozpędzana w lufie (natychmiast po odpaleniu ją opuszczała) leciałaby na znikomą odległość. Oczywiście problem ten dotyczył już dużo wcześniej i także dużo później wszystkich dział krótkolufowych. Jeśli użyjemy terminu kaliber w znaczeniu wielokrotności długości przewodu lufy względem średnicy przewodu, to w dziale 21-kalibrowym uzyskiwano dwukrotnie większe prędkości wylotowe niż w 6-kalibrowym. A bardzo niska prędkość wylotowa przy prawie poziomym ustawieniu lufy przekładała się na znikomą donośność.
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Jeśli jednak strzelano z moździerza przy optymalnym kącie podniesienia lufy, czyli w przybliżeniu 45 stopni, otrzymywano maksymalną donośność, zdecydowanie przewyższającą donośność ówczesnych armat strzelających płaskotorowo. Taki strzał miał swoje zalety – z moździerzy w miarę bezpiecznie wyrzucano granaty ogromnego kalibru, tzw. bomby (dość powiedzieć, że bardzo rzadka na okrętach z uwagi na swą wielkość i masę, ciężka kanona francuska z pierwszej połowy XVII w., ponad 33-funtowa, charakteryzowała się średnicą przewodu lufy 17,1 cm, gdy dla typowego moździerza francuskiego z tego samego wieku ta wartość wynosiła aż 32,4 cm!). Bomby z moździerzy miały wielką siłę rażenia.
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Czw 7:41, 19 Cze 2014    Temat postu:

Ogień moździerzowy nie był też pozbawiony, rzecz jasna, istotnych wad. Duże moździerze były potwornie ciężkie [pod koniec XVII w. najcięższy znany mi egzemplarz największej angielskiej armaty okrętowej, tzw. cannon of 7, czyli 42-funtówki, ważył 3256 kg, zwykle te działa miały masę nie większą niż 3 tony, podczas gdy 13-calowy moździerz okrętowy – 4500 kg], odznaczały się destrukcyjną siłą odrzutu [dla ich skutecznego użycia na morzu trzeba było budować specjalne okręty] i zdumiewającą niecelnością. Od zarania (mamy przekroje z XVI w.) starano się chociaż częściowo zaradzić tym wadom przez budowę komorową. W tym przypadku termin ten określał jednoznacznie (1) komorę nabojową o mniejszej średnicy niż reszta przewodu lufy. Dla większości pierwszych moździerzy różnica średnic była bardzo duża.

(1) A tak w ogóle całkiem jednoznaczny nie jest, ponieważ odtylcowe działa gwintowane XX wieku też były komorowe na skutek posiadania komory nabojowej o WIĘKSZEJ średnicy niż średnica przewodu lufy. Zdarza się nazywanie komorowymi średniowieczno/wczesno nowożytnych foglerzy o wymiennych komorach prochowych, bez względu na stosunek wewnętrznych średnic tych komór do kalibru lufy. Ale dla całego rozpatrywanego tu zagadnienia i całego objętego przeglądem okresu chodziło zawsze o zmniejszenie wewnętrznej średnicy komory prochowej w stosunku do reszty lufy.

Zyskiwano tym sposobem na grubości ścianek w rejonie komory (wzrost bezpieczeństwa); na korzystniejszych proporcjach zmniejszonego – z uwagi na słabszą budowę granatu niż pełnej kuli – ładunku miotającego; czasem na możliwości redukcji średnicy zewnętrznej lufy w rejonie komory nabojowej; zawsze na redukcji grubości ścianek lufy poza komorą nabojową (wydatne zmniejszenie masy moździerza); na ułatwieniu nadania i zachowania właściwej pozycji granatu opierającego się na uskoku między średnicami przewodu i komory.
Ponieważ moździerze były ekstremalnie krótkie i z lufami sterczącymi ostro (czasem wręcz na stałe pod kątem 45 stopni) w górę, wprowadzanie takiego zwężonego ładunku prochowego nie przedstawiało się jakoś szczególnie trudno. Zresztą ze względów bezpieczeństwa od moździerzy nigdy nie wymagano dużej szybkostrzelności.
Tutaj pojawia się zagadnienie kształtu komory nabojowej, bowiem również na ten temat wypisuje się wiele fałszywym przypuszczeń, próbując nietrafnie łączyć je z typami dział, albo powtarzać za rosyjskimi i radzieckimi bajarzami opowiastki o „ruskich pierwszeństwach”.
Komory nabojowe o średnicy zmniejszonej w stosunku do reszty przewodu lufy pojawiały się z podobnych powodów niemal od zarania istnienia artylerii (występowały w wielu średniowiecznych bombardach!), jeszcze przed skonstruowaniem moździerzy i przed wymyśleniem granatów – były np. bardzo charakterystyczne dla dział kamiennych, także strzelających wrażliwymi na uszkodzenia pociskami, których lekkość zmuszała do pójścia w kierunku dużych kalibrów, aby uzyskać wystarczającą skuteczność. Wcześnie zaczęto eksperymenty dla zoptymalizowania wymiarów i form tych komór. Początkowo konstruowano je oczywiście w postaci prostych walców, płasko zakończonych i ostro przechodzących w przewód lufy. Szybko jednak przejście komory w przewód lufy zaczęto zaokrąglać w pół-czaszę pasującą do średnicy kuli, a dno robiono z pewną wklęsłością. Nie tylko ułatwiało to ładowanie i strzelanie, ale także poprawiało jakość odlewów. Potem próbowano wypracować formę, która przy tej samej objętości ładunku miotającego dawałaby najbardziej precyzyjne ustawienie pocisku (ważne tylko dla granatów), zapewniała maksymalny zasięg i minimalizowała ryzyko rozerwania działa, ułatwiała i przyspieszała wprowadzanie ładunku miotającego. Niezależnie od pretensji rozmaitych niedouczonych autorów rosyjskich oraz rusofilów, wśród stosowanych powszechnie już od XVI wieku kształtów (na prawie 200 lat przed „wynalezieniem” jednoroga) była także stożkowa komora prochowa. Stosowano ją wtedy w niektórych działach włoskich (co opisano w wydanej w 1540 r. pracy Vannoccio Biringuccio Pirotechnia), znano w Anglii w 1579 r., a w działach holenderskich i angielskich (tu typu „drake”) użyto w pierwszej połowie wieku XVII; do moździerzy trafiła najpóźniej na początku XVIII w. W przypadku tych ostatnich we Francji uważana za wynalazek Gomera z 1785 r., jednak gdzie indziej znana już dużo wcześniej. Mimo wielu zalet charakteryzowała się też sporą liczbą wad i o jej „najlepszości” trudno w ogóle mówić. Wrócę do tego zagadnienia bardziej szczegółowo przy omawianiu różnic między haubicami Francuzów a rosyjskimi jednorogami z drugiej połowy XVIII w.
Tu wystarczy pokazać, na podstawie rysunków z oryginalnych traktatów z epoki, jak wielka różnorodność panowała w dziedzinie komór nabojowych stosowanych od XVI do XVIII w. w moździerzach – specjalnie konstruowanych do wyrzucania ciężkich granatów – oraz w działach o ogniu płaskotorowym, strzelających granatami nadzwyczaj rzadko, ze względów bezpieczeństwa:
[link widoczny dla zalogowanych]
Monstrualne masy niektórych moździerzy i prawie równie monstrualna niecelność nie czyniły z nich broni pożądanej przez dowódców armii polowych (pomijam obleganie twierdz). Skonstruowanie przez Coehorna małych, lekkich moździerzy przenośnych (kalibru od 60 mm) niewiele mogło zmienić w tym ogólnym obrazie, chociaż trafiały się szczególne sytuacje, kiedy broń Coehorna wykazała dużą przydatność (także na okrętach!). Tymczasem potencjalne możliwości wykorzystania granatów również w działaniach innych niż oblężnicze nie umknęły uwadze wojskowych. Skoro strzelanie pociskami wybuchającymi z typowych, długich armat było tak niebezpieczne i niewygodne (brak dostatecznej kontroli nad ustawieniem granatu w lufie, zbyt duże ładunki miotające albo ich niewłaściwe proporcje), a wyrzucanie z nadzwyczaj krótkolufych moździerzy tak bezsensowne przy poziomym torze lotu (znikomy zasięg) i tak niecelne przy ogniu stromotorowym (wystarczające do bombardowania twierdzy, ale nie oddziału piechoty czy kawalerii), odpowiedzią mogło być skonstruowanie typu pośredniego – haubicy.
Polska nazwa współczesna tej broni, nie będąca ani bardziej ani mniej „prawidłowa” od jakiejkolwiek innej, wywodzi się z niemieckiej „Haubitze”, a ta z czeskiej „houfnice”, krótkiego działa strzelającego kamiennymi kulami do zwartych hufów, hufców przeciwnika (aczkolwiek proponowane są też inne etymologie). Dokładnie to samo pochodzenie ma angielski „howitzer”, zaś Rosjanie wyprowadzają swoją „gaubicę” również od terminu niemieckiego. Tymczasem w krajach romańskich, a przynajmniej we Francji i Hiszpanii, przyjęły się nazwy „obusier”, „obus”, wskazujące na związek z podstawową amunicją, dla której ten typ skonstruowano – granatem (obus) mniejszego kalibru niż moździerzowe bomby. Zatem to, że w krajach germańskich i będących pod ich wpływem językowym przyjęto nazwę stworzoną przez czeskich husytów i podkreślającą potem (pośrednio) krótkość lufy, a w krajach romańskich wybrano terminy wiążące się z najważniejszym pociskiem haubicy – granatem artyleryjskim, nie czyni z nich broni różnych konstrukcyjnie. Mniej popularna etymologia wyprowadza zresztą oba terminy (haubica, obusier) od tego samego źródła – nazwiska średniowiecznego ludwisarza.
Na dodatek w Polsce nazwa „haubica” wcale nie była jedyną. W drugiej połowie XVIII w. pojawił się termin „granatnik”. Można sobie filozofować (jak czyni Włodzimierz Kwaśniewicz), że haubica była „działem o stosunkowo krótkiej lufie”, zaś granatnik „moździerzem o stosunkowo długiej lufie”, ale i tak tożsamość haubicy i ówczesnego granatnika jawi się jako oczywista, gdy sobie uświadomimy, że francuska bateria artylerii polowej składała się w czasie wojen napoleońskich z dział 8/12-funtowych i 2 haubic (obusiers) 6/7/8-calowych, a kiedy zorganizowano u boku Napoleona wojsko polskie, to polscy artylerzyści obsługiwali w takiej samej baterii takie same działa i kilkucalowe granatniki francuskie. Zresztą także Prusacy używali względem swoich haubic (Haubitzen) równolegle nazwy Granatstücken (przynajmniej dotyczy to dłuższej wersji modelu 10-funtowego wzór 1766).
Wiemy o haubicach używanych już w XVII w. PODSTAWOWYM SPOSOBEM STRZELANIA W HAUBICY LĄDOWEJ było prowadzenie OGNIA STROMOTOROWEGO, aczkolwiek innego niż moździerzowy. Wynikało to między innymi z faktu posiadania bardzo krótkiej lufy. Była ona wprawdzie dużo dłuższa niż w moździerzach, ale zdecydowanie krótsza niż w „zwykłych” działach. Przykładowo we wzorach artylerii francuskiej z 1803 r. działo 12-funtowe (traktowane w artylerii polowej jako „ciężkie”) miało przy kalibrze 121,3 mm długość lufy 210 cm, a 6-calowa haubica o kalibrze aż 151,5 mm charakteryzowała się lufą o długości tylko 101 cm! Jest więc oczywiste, że przy strzale płaskotorowym pocisk z haubicy uzyskiwał niską prędkość początkową i leciał na małą odległość. Dla brytyjskiej haubicy 5,5-calowej (w 1793 r.) przy 2-funtowym ładunku miotającym i kącie podniesienia 1 stopień donośność wynosiła tylko 400 m, a przy kącie podniesienia 12 stopni wzrastała do ponad 1500 m; francuska haubica 6-calowa z tego samego okresu przy kącie podniesienia równym 1 stopień sięgała na zaledwie 200 kroków, kiedy przy 30 stopniach było to już 1850 kroków. Ponadto (a raczej przede wszystkim) haubice skonstruowano do wyrzucania kulistych granatów, które należało nie tylko bezpiecznie osadzić w lufie w ściśle określonej pozycji, ale i zabezpieczyć przed przypadkowym przekręceniem w sytuacji, gdy trudno było (z uwagi na skierowany w przód zapalnik) użyć przedniej przybitki – w przypadku lufy podniesionej stromo do góry, pomagała w tym sama siła grawitacji. Sensem istnienia haubic lądowych było strzelanie stromotorowe granatami! Wymyślono je właśnie dla tego typu pocisku i tego typu ognia. Czasem pisze się inaczej, ale rozbieżności sprowadzają się w zasadzie do czystej semantyki. Przeciętnie rzecz biorąc, lufy haubic ustawiano przy strzelaniu znacznie bardziej stromo niż lufy długich dział, a równocześnie znacznie mniej stromo niż lufy moździerzy (niżej konkretne wartości dla końca XVIII i początku XIX w.), więc jest kwestią umowy, do której grupy zaliczyć ich ogień.
[link widoczny dla zalogowanych]


Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Pią 9:30, 11 Lip 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Nie 6:09, 22 Cze 2014    Temat postu:

W gładkolufowym dziale ustawionym poziomo, bez przedniej przybitki, kulisty pocisk mógł łatwo się przekręcić przy każdym drganiu (spowodowanym zataczaniem, celowaniem itp.), a nawet odtoczyć od ładunku prochowego. Oczywiście w takiej sytuacji strzelanie przy ujemnym kącie podniesienia było całkowicie wykluczone. Natomiast ustawienie lufy dość ostro w górę, jak w haubicy, ułatwiało stabilizację kuli, ponieważ siła grawitacji utrzymywała pocisk w zadanym położeniu.
[link widoczny dla zalogowanych]
KLUCZEM DO KONSTRUKCJI HAUBICY była długość przewodu lufy na tyle mała, by kanonier mógł łatwo ustawić w środku granat zapalnikiem do przodu i bez problemu skontrolować to położenie, a także zapalić lont granatu dopiero wtedy, gdy wszystko znajdowało się w stanie gotowości do strzału. W zasadzie wymiarem wyjściowym konstrukcji stała się więc długość ludzkiej ręki do łokcia. W tej sytuacji pocisk w haubicy siedział w lufie dużo głębiej niż w moździerzu, ale też dużo bliżej wylotu niż w armacie klasycznej. Dzięki temu „stromotorowość” ognia haubicy przedstawiała się jednak zupełnie inaczej! O ile typowa wartość kąta ustawienia moździerza to 45 stopni, haubice brytyjskie w okresie wojen napoleońskich strzelały pod maksymalnym kątem 12 stopni. To i tak było dużo w porównaniu z długimi armatami, nie podnoszonymi na ogół powyżej 3 stopni (wyjątkowo do 5). Konstrukcja lawety francuskiej haubicy pozwalała na uzyskanie większego kąta podniesienia niż u Brytyjczyków czy Rosjan, przynajmniej na ćwiczeniach dochodzono do 30 stopni; na oryginalnym rysunku konstrukcyjnym pruskiej haubicy M1777 zapisano wartość 20 stopni.
[link widoczny dla zalogowanych]
W wieku XVII i pierwszej połowie XVIII haubic używano przede wszystkim do ostrzeliwania celów zakrytych, twierdz, innych obiektów w terenie pagórkowatym, znajdujących się za wałami itp. Stopniowo przekonano się jednak o celowości stosowania ich bezpośrednio przeciwko sile żywej przeciwnika, także ogniem na wprost. Strzelanie ciężkimi, pełnymi kulami żeliwnymi z dział o przeszło dwukrotnie krótszej niż „normalna” lufie i z silnie zredukowanym ładunkiem miotającym, nie miałoby większego sensu – zasięg byłby znikomy, a mogłoby dojść do rozerwania haubicy. Jednak już strzelanie granatami wprost w nacierającą piechotę lub jazdę dawało dobre rezultaty. Pocisk działał równocześnie jak kula i - przy wybuchu – jak granat. W takich warunkach bardzo mały zasięg tego ognia nie miał znaczenia. Chociaż Francuzi jeszcze w czasach Wielkiej Rewolucji woleli, by granat rozrywał się nad głowami przeciwnika, to Brytyjczycy, Rosjanie i Prusacy już wtedy preferowali strzelanie na wprost lub z użyciem rykoszetowania. Przede wszystkim jednak haubica nadawała się dobrze do wyrzucania kartaczy i w taką amunicję też była zaopatrywana. Zatem na przełomie XVIII i XIX w. haubice lądowe służyły od dawna nie tylko do wyrzucania granatów (doszły kartacze), a chociaż nadal – przy odpowiedniej budowie lawety – mogły prowadzić i bardzo często prowadziły ogień stromotorowy (12-30 stopni) – wykorzystywano je teraz również do ognia płaskotorowego, także granatami.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Wto 6:17, 24 Cze 2014    Temat postu:

Jednak już dużo wcześniej opracowano inne sposoby wykorzystania granatów przy strzelaniu płaskotorowym, nie ograniczając się do bardzo ryzykownej praktyki stosowania do tego celu standardowych dział długich. Pod koniec XVII w. słynny wenecki wytwórca dział Sigismondo Alberghetti, zatrudniony w państwowym arsenale, zaprojektował broń, na której widok entuzjaści tezy o nadzwyczajnej oryginalności rosyjskich jednorogów z 1757 r., ich super właściwościach oraz stworzenia inspiracji dla haubic Paixhansa, muszą mocno przecierać oczy ze zdumienia. Bowiem Alberghetti przeszło 72 lata przed Martynowem skonstruował ni mniej nie więcej tylko dokładnie taki jednoróg (rzecz jasna bez tej nazwy!), w którym nie tylko komora prochowa zwężała się stożkowo ku tyłowi (to znano już, jak pokazałem, najpóźniej w końcu XVI w.), ale i zewnętrzna powierzchnia lufy w rejonie dennym ulegała analogicznemu zwężeniu. Nie ograniczył się do projektu; uzyskał finanse na odlanie pod swoim nadzorem dwóch prototypów w angielskiej odlewni Thomasa Westerna w Ashburnham (hrabstwo Sussex) w 1685 r. [Guido Candiani w (red. Carlo Bertrame, Renato Gianni Ridella) Ships and Guns. The Sea Ordnance in Venice and Europe between the 15th and 17th Centuries, Oxford 2011, str.24/25]. Oczywiście Alberghetti nie podniecał się znanymi wtedy w artylerii od przeszło stu lat stożkami, które same w sobie niedużo znaczą (poza jedną z wielu możliwych realizacji podkalibrowej komory prochowej i lepszym centrowaniem kulistego pocisku), lecz skupił się na zagwarantowaniu możliwości bezpiecznego strzelania granatami wielkiego kalibru, także ogniem płaskotorowym. W tym celu postulował użycie granatów cylindrycznych (zamkniętych z przodu i z tyłu wypukłymi pokrywami w kształcie części czaszy), znacznie łatwiejszych do dokładnego obrobienia (przez toczenie) niż kula, a przez to dających się ściśle dopasować do średnicy przewodu lufy. Taki cylindryczny pocisk, przesuwający się w lufie prawie bez luzu, nie mógł w żaden sposób i w żadnym momencie się obrócić (poza nieszkodliwym obrotem wzdłuż osi podłużnej), przez co jego zapalnik znajdował się stale w idealnej, bezpiecznej pozycji. Według dokumentów zachowanych w państwowym archiwum weneckim (gdzie są oryginalne rysunki projektowe Alberghettiego) na testach przeprowadzonych we wczesnej fazie 1685 r. uzyskano donośność ponad 5 km z działa o kalibrze 212 mm. Początkowo marynarka wenecka nie zainteresowała się wynalazkiem, ale w 1697 r. podjęto ograniczoną produkcję dwóch odmian – o kalibrze 265 mm (działo „200-funtowe”) i o kalibrze 212 mm (działo „120-funtowe”). Od samego początku chodziło o artylerię okrętową, a chociaż owe cannoni di nuova invenzione trafiły w końcu na ląd, to tylko jako „odrzut” z głównego nurtu. We wspomnianym artykule Guido Candiani zajmuje się bardzo szczegółowo próbami, zastosowaniem na weneckich liniowcach i galerach oraz wynikami osiągniętymi w realnych bitwach. Objęło to okres od 1698 r. do przynajmniej połowy XVIII w. Włoski autor bezwzględnie wierzy wynikom testów, na których te „działa nowego pomysłu” strzelały swoimi cylindrycznymi granatami daleko dalej, celniej i skuteczniej niż jakiekolwiek inne armaty tamtej epoki, a nawet te z dużo późniejszych czasów Paixhansa, przypisując bardzo ograniczone (i bardzo specyficzne, jak zaraz zobaczymy) ich zastosowanie w weneckiej marynarce wyłącznie głupiemu konserwatyzmowi wojskowych, intrygom politycznym i złej woli. Candiani rzetelnie przywołuje zastrzeżenia szefów artylerii i admirałów, lecz z wyraźnym przekonaniem o ich niesłuszności lub nawet nieuczciwości. Bardzo silnie przypomina to literaturę rosyjską i radziecką, nie brakuje nawet typowego tam wątku o „wrażych cudzoziemcach”. W ogóle zaś nie ma odniesienia do analogicznych prób strzelania pociskami wydłużonymi z dział gładkolufowych w innych państwach, prowadzonych wiele razy w różnych okresach. Wszędzie byli entuzjaści tej idei, z oczywistego powodu – taki pocisk może być wielokrotnie cięższy niż kula tego samego kalibru. Za każdym razem kończyło się na pochwalnych peanach i równoczesnym odrzucaniu pomysłu, bowiem bez stabilizacji obrotowej wokół osi podłużnej, wymuszanej przez gwint, tylko geometryczna kula może się prawie bezkarnie obracać w dowolnym kierunku podczas lotu. Prawie – ponieważ wszyscy wiedzą, na czym polega strzelanie „rogali” w piłce nożnej. Natomiast w niestabilizowanym wzdłuż osi głównej pocisku podłużnym jakiekolwiek odchylenie powoduje niekontrolowane koziołkowanie – w praktyce niektóre takie pociski leciały istotnie daleko i celnie, inne w całkowicie nieprzewidywalnym kierunku i na nieprzewidywalną odległość. W 1818 r. Robert L. Stevens z Nowego Jorku otrzymał kontrakt na dostawę 1200 „wydłużonych granatów” dla amerykańskich sił zbrojnych, pod warunkiem że próby pierwszych 400 dadzą pozytywne rezultaty – oczywiście nie dały, gdyż pociski intensywnie koziołkowały, całkowicie zawodząc. Dział Alberghettiego nie można też porównywać ze współczesną myśliwską bronią gładkolufową, gdyż ze względu na odprzodowe ładowanie konstruktor musiał zachować spory luz (2,9 mm) między pociskiem a przewodem lufy. Było to i tak mniej niż w artylerii standardowej tamtych czasów, ale jest nie do uwierzenia, że wszyscy inni próbujący pocisków wydłużonych w działach gładkolufowych napotykali na te same przeszkody, a on – jakimś cudownym zrządzeniem losu – nie. Kolejnym problemem, z którym borykali się Wenecjanie używający „dział nowego pomysłu”, było celowanie. Alberghetti, jego rodzina, a za nimi Guido Candiani, wychwalają pod niebiosa celność przy wielkim zasięgu ognia oraz „nowy” system celowania. Intencją konstruktora było strzelanie na wielką odległość (blisko 3500 m), pod znacznym kątem podniesienia, by zadać przeciwnikowi ciężkie straty zanim zbliży się na odległość pozwalającą rozpocząć ostrzał z własnej artylerii. Alberghetti preferował też ogień stromotorowy dla uzyskania stromego opadania pocisku w końcowej fazie lotu, aby granat wnikał głęboko w kadłub nieprzyjacielskiego okrętu i wybuchał pod linią wodną. Dlatego jego działa rozmieszczano na liniowcach wyłącznie na najwyższych pokładach, gdzie ich kąta podniesienia nie ograniczały furty. Lecz w praktyce weneccy admirałowie używali tych armat do strzelania na bardzo małą odległość, w typowych dla epoki żaglowców walkach burta w burtę. Candiani przypisuje to (poza konserwatyzmem, rzecz jasna) wyłącznie „niedostarczeniu na czas tablic zasięgu” konstruktora. Znowu lekceważy – lub nie zna – podstawowych problemów w artylerii morskiej tamtej epoki: wcale nie chodziło o wiedzę, na jaką odległość doleci pocisk, tylko o to, w jakiej odległości znajduje się przeciwnik! Dalmierze optyczne jeszcze nie istniały. Zaś punktowe wycelowanie stromo opadającą kulą w cel wielkości okrętu, gdy obie floty były w ruchu i wszyscy kołysali się na falach, mogło się wtedy zdarzyć wyłącznie cudem. Admirałom weneckim nie brakowało więc ani tablic z zasięgiem, ani ducha innowacyjności, lecz po prostu nie zabrakło im też zdrowego rozsądku. Oczywiście miało to także negatywne skutki – przy ogniu płaskotorowym z małej odległości ciężkie granaty cylindryczne Alberghettiego często przebijały obie burty okrętu przeciwnika i wylatywały z drugiej strony bez wybuchu. Następnym problemem okazała się wyjątkowo niska szybkostrzelność. Od moździerzy, haubic i innych dział wyrzucających pociski wybuchające nigdy nie można było wymagać dużego tempa strzelania, gdyż procedura łączyła się z wielkimi niebezpieczeństwami, które pośpiech intensyfikował. Już wtedy zwracano uwagę – i Candiani o tym też przypomina – że sytuację mogło poprawić staranne szkolenie wyspecjalizowanych grup artylerzystów. Przed identycznym problemem stawali inni – w Royal Navy długo do obsługi moździerzy na okrętach moździerzowych zatrudniano zawodowych artylerzystów spoza korpusu marynarki. Na razie rzutowało to jednak negatywnie na opinię o „działach nowego pomysłu”. Wiele bardzo sofistycznych systemów broni, świetnie sprawdzających się na strzelnicach, poległo w konfrontacji z rzeczywistymi warunkami pola walki, kiedy okazywało się, że są zbyt wymyślne dla przeciętnego użytkownika i zbyt zawodne przy standardowym traktowaniu. Candiani zatrzymuje się na chwilę – ale nie wydaje się przekonany argumentami ówczesnych marynarzy – nad niechęcią do używania granatów na pokładach drewnianych okrętów żaglowych w ogóle. Tymczasem była to odraza jak najbardziej uzasadniona. W przeciwieństwie do artylerii lądowej, negatywne skutki dla strzelającego mogły być daleko groźniejsze niż rozerwanie na strzępy (przy przedwczesnym wybuchu już w lufie) pojedynczego działa i jego obsługi. Armaty na pokładach ustawiano na ogół dużo ciaśniej niż na lądzie, a granaty trzeba było wozić w magazynach okrętu. Wszystkie marynarki doświadczyły katastrof wywołanych własnymi pociskami wybuchającymi i wszystkie prędzej czy później zakazały ich stosowania lub bardzo ograniczyły użycie. Także flota wenecka utraciła kilka okrętów wskutek niewyjaśnionych eksplozji, które niektórzy przypisywali granatom. Nic zatem dziwnego, że admirałowie tego kraju często zastępowali cylindryczne granaty Alberghettiego kulami wypełnionymi gliną, kulami żeliwnymi i kulami kamiennymi. W ten sposób, całkiem niechcący i ku własnej frustracji, włoski konstruktor „wynalazł” działo „uniwersalne”, nadające się do strzelania zarówno pełnymi kulami, jak granatami. Oczywiście jest to i tak tylko „austriackie gadanie”, na kanwie niepoważnych argumentów wysuwanych dzisiaj przez niektórych laików, bowiem – jak podkreślałem – z każdego ówczesnego działa gładkolufowego można było strzelać każdą znaną wtedy amunicją, a kwestia polegała tylko na proporcji zysków do strat. Ponieważ Alberghetti skonstruował armaty „nowego pomysłu” specjalnie dla granatów, więc przy innych pociskach traciły większość swoich zalet, w niczym nie przewyższając artylerii tradycyjnej. W uzbrojeniu okrętowym miały jednak i tak ważną zaletę: dzięki podkalibrowej komorze prochowej mogły zachować wielką średnicę przewodu lufy bez nadmiernego wzrostu masy całości. W ten sposób powtarzały ideę bombard, dział kamiennych i armat typu „drake”, same z kolei wyprzedzając o kilkadziesiąt oraz sto kilkadziesiąt lat rosyjskie jednorogi, brytyjskie karonady i francuskie haubice Paixhansa. Razem z ideą i zaletami, powtarzały lub antycypowały też ich wady. Weneccy marynarze donosili o podpalaniu własnego olinowania przez iskry z płomienia wylotowego ze zbyt krótkich luf przy strzelaniu na wiatr. Obsługi dział „nowego pomysłu” nie miały niestety okazji zapoznać się z rewelacyjną teorią pana Radczuka i nie wiedziały, że obserwowany przez nie ze zgrozą gwałtowny odrzut zbyt lekkich armat to tylko „obalony mit” – w rezultacie admirałowie i szefowie uzbrojenia floty Wenecji zgodzili się, że działa były zbyt lekkie, zwyczajnie wierząc własnym oczom, gdy szalały na swoich lawetach przy dłuższym strzelaniu, redukując i tak marną szybkostrzelność.
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 5:55, 27 Cze 2014    Temat postu:

NAJBARDZIEJ ZNANE WYPADKI Z GRANATAMI NA MORZU, LUB GRANATOM PRZYPISYWANE
Z małymi wyjątkami trudno tutaj o bardziej precyzyjne opisy, a nawet pewność co do przyczyny katastrofy, skoro bezpośredni świadkowie byli rozrywani na strzępy, a przeżywali tylko ci, którzy znajdowali się bardzo daleko od centrum zdarzenia i mogli jedynie wysuwać przypuszczenia. Mimo wszystko są to ważne zagadnienia, gdyż tłumaczą dziwny na pozór fakt głębokiej rozbieżności między rozszerzającą się praktyką używania granatów na lądzie od XVI w., a bardzo niechętnym i mocno niestabilnym ich wykorzystywaniem na okrętach (poza moździerzowcami specjalnie do tego konstruowanymi). Nawet jeśli ocena przyczyny wypadku była czasem błędna, subiektywna opinia bezpośrednio zainteresowanych miała decydujące znaczenie.
Republika Wenecka utraciła wiele okrętów na skutek zapalenia się i chociaż większość tych przypadków zdarzyła się w bitwach, i tak część z nich przypisywano używaniu przez Wenecjan granatów. Liniowiec drugiej rangi Drago Volante spalił się 9.02.1694. Liniowiec trzeciej rangi San Giovanni Battista Piccolo spłonął 18.09.1693. Liniowiec drugiej rangi San Domenico spalił się 17.05.1703. Liniowiec pierwszej rangi Leon Coronato spłonął 9.02.1694. Liniowiec pierwszej rangi Stella Maris spłonął 9.02.1694. Liniowiec pierwszej rangi San Sebastiano spłonął 1.01.1697. Liniowiec pierwszej rangi Regina del Mar spalił się 12.01.1715. Liniowiec trzeciej rangi Scudo della Fede spłonął 30.01.1716.
Od zarządzenia wprowadzającego granaty na pokłady francuskich okrętów w 1795 r. „zdarzały się bardzo często wypadki podczas długiej i nieszczęsnej wojny rewolucyjnej”, jak pisał historyk marynarki Francji, Jean Pierre Edmond Jurien de la Gravière w „Les Guerres Maritimes sous la République et sous l’Empire” (tom. I, str.97). Uważano, że 4 lub 5 francuskich liniowców, 6 fregat i wiele mniejszych jednostek wyleciało w powietrze, uległo spaleniu lub odniosło takie uszkodzenia, iż musiały się poddać, w wyniku wypadków z własnymi granatami (także ręcznymi) i pociskami zapalającymi.
Francuski 74-działowiec Alcide, walczący 13.07.1795 w bitwie flot na Morzu Śródziemnym, wkrótce po opuszczeniu bandery zapalił się i wyleciał w powietrze w eksplozji, w której straciło życie 315-316 członków załogi. Za najbardziej prawdopodobną przyczynę uznano przypadkowy wybuch jednego z granatów ręcznych składowanych na fokmarsie.
Gwałtowną eksplozję francuskiego trójpokładowca 120-działowego Orient w bitwie pod Abukirem 1.08.1798, w której zginęło około 700 ludzi, również niektórzy przypisywali obecności granatów na pokładzie tej jednostki.
Jeden z najsłynniejszych wypadków z granatami na okręcie – na dodatek świetnie udokumentowany, ponieważ wyjątkowo większość załogi przeżyła, a i sam żaglowiec nie zatonął – przydarzył się na brytyjskim 74-działowcu Theseus 14.05.1799. Dowodził nim wówczas kmdr Ralph Willet Miller, wybitny oficer (zdobył złote medale za udział w bitwie pod Przylądkiem Św. Wincentego 14.02.1797 i za walkę w bitwie pod Abukirem 1/2.08.1798) oraz człowiek szerokich horyzontów. W tym czasie pod rozkazami komodora Williama Sidneya Smitha uczestniczył w odpieraniu pod Akrą szturmów armii generała Bonaparte. Dwa liniowce Smitha (w tym Theseus) kotwiczyły blisko flanek umocnień twierdzy. W takich specyficznych warunkach i przeciwko piechocie, ogień granatami byłby bardzo skuteczny. Na liniowcach Royal Navy nie trzymano już wtedy pocisków wybuchających, uznanych za zbyt niebezpieczne w warunkach morskich, ale admiralicja dopuszczała ich użycie w szczególnych okolicznościach. Miller postanowił więc skorzystać z... granatów francuskich. Wiele z nich dolatywało do linii obrońców Saint Jean d’Acre bez wybuchu, dużą partię zdobyto też na przechwyconym transportowcu. Komandor zgromadził na pokładzie rufowym okrętu Theseus spory zapas tych pocisków (żyjący wówczas prawnik i historyk William James podawał z nieco podejrzaną precyzją i okrągłymi liczbami 20 większych i 50 mniejszych sztuk) oraz analizował możliwości ich wykorzystania. Nie było to proste z uwagi na naturalny brak zgodności systemów kalibrowych francuskiej armii i brytyjskiej marynarki. Przede wszystkim należało jednak wyjąć nieznany i wadliwy zapalnik, by potem zastąpić go własnym, nowym. Chociaż niektórym niedouczonym historykom polskim ówczesny czarny proch myli się z nitrogliceryną, a drewniany zapalnik ze współczesną zawleczką granatu, taka czynność była całkowicie bezpieczna, pod warunkiem uniknięcia zaprószenia ognia. Tym razem to się właśnie wydarzyło. Bezpośredni sprawca/sprawcy zginęli, podobnie jak ludzie stojący w najbliższej odległości, więc trudno się dziwić występowaniu drobnych niespójności w zeznaniach świadków. Tego dnia usuwaniem francuskich zapalników zajmował się jeden marynarz lub dwóch ludzi - cieśla i midszypmen, wg innej wersji kanonier i jego pomocnik. Używano przy tym świdra (prawidłowo), młotka drewnianego (dobry wybór) lub metalowego (błąd) i długiego żelaznego gwoździa (pomysł fatalny). Niemal na pewno skrzesano iskry i doprowadzono do eksplozji. Cała rufówka i tylna partia pokładu rufowego liniowca zostały rozerwane na kawałki, złamaniu uległo osiem pokładników górnego pokładu działowego, zablokował się rumpel, zniknęły wszystkie grodzie i okna rufowe. Płomienie objęły olinowanie grotmasztu i mars bezanmasztu oraz wiele innych partii okrętu. Zginęło 40 ludzi, w tym kmdr Miller; rany – przede wszystkim ciężkie oparzenia - odniosło 47 żołnierzy piechoty morskiej i marynarzy (przynajmniej jeden z nich zmarł). Theseus szykował się wówczas do ataku na dowodzoną przez komodora Perrée lekką eskadrę francuską (wysłano go w tym celu poprzedniego dnia spod Akry). Oczywiście w zmienionych warunkach nie mogło być mowy o kontynuowaniu pościgu, a dwaj porucznicy (jeden z nich ranny) i nawigator (poparzony) z trudem uratowali okręt.
Podobno przypominając tę historię - świetnie znaną wszystkim badaczom wojen morskich w epoce napoleońskiej, ale tylko niewielu polskim wyznawcom kultu Napoleona – „stanąłem na granicy śmieszności”. Nie bardzo wiem, czy ta „śmieszność” wywodzi się z ignorancji co do zajścia, czy faktu, że zginęli w nim Brytyjczycy. Trudno mi również zgadnąć, czy śmierć setek Francuzów w najprawdopodobniej bardzo zbliżonych (i wyżej opisanych) okolicznościach jest równie „śmieszna”, czy już mniej.
W każdym razie podobne wypadki, chociaż obrazowały możliwość zadania drewnianym okrętom ciężkich uszkodzeń w wyniku ostrzału granatami, nie zachęcały do przechowywania takich pocisków na własnych pokładach.
Nawet opracowanie nowych dział i całego systemu bezpieczeństwa przez Paixhansa nie wyeliminowało całkiem zagrożenia. Kiedy bocznokołowy slup brytyjski Medea (który miał m.in. dwa 10-calowe działa haubiczne na obracanych lawetach) zajmował się w 1840 blokadą Aleksandrii, został dotknięty podobnym incydentem, chociaż na mniejszą skalę. Znajdujący się na dolnym pokładzie żołnierz, wyspecjalizowany w obsługiwaniu granatów, odkręcał z zapalnika specjalną zakrywkę bezpieczeństwa, wymyśloną właśnie po to, by zminimalizować ryzyko wypadków. Musiała być ona zdjęta przed wystrzałem, by pocisk w ogóle wybuchł po doleceniu do celu, a nie chciano, by tę czynność wykonywali niewprawni i rozemocjonowani marynarze. Ale pokrywka zawiodła, granat wybuchł od razu, zabijając żołnierza, raniąc wielu marynarzy, kładąc pokotem wszystkie grodzie od kajuty kapitańskiej po kotłownię, łamiąc trzy pokładniki głównego pokładu i zrywając niektóre klepki pokładu górnego. W czasie spokojnych ćwiczeń na okręcie Hogue, jeden z wyszkolonych kanonierów podczas odkręcania zakrywki najpierw przyłożył – przez pomyłkę (typową też dla moich studentów, którym nagminnie myli się gwint prawoskrętny z lewoskrętnym) - moment przeciwnie skierowany, którym lekko wykręcił sam zapalnik. Późniejsze prawidłowe odkręcenie zakrywki już tego nie zniwelowało i pocisk wybuchł w lufie 8-calowego działa haubicznego, rozrywając wylot w trzech miejscach.
Przeciwnicy używania granatów na okrętach wskazywali też na ogromne ryzyko związane z możliwością uderzenia pocisku przeciwnika w magazyn z taką amunicją. Trafienie kulą w wiele pełnych kul nie niosło prawie żadnych konsekwencji, ale eksperymenty (przeprowadzone między innymi w Holandii w 1852) pokazały, że granaty często wybuchały w takich okolicznościach, nawet jeśli nie miały zapalników. Skutki dla ciasnych wnętrz okrętowych i zatłoczonych pokładów łatwo przewidzieć.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 6:34, 02 Lip 2014    Temat postu:

Historia weneckich dział okrętowych do strzelania granatami, zaprojektowanych już w końcu XVII w. (więc praktycznie równolegle do wprowadzania na uzbrojenie armii lądowych znacznie krótszych haubic) zasygnalizowała następny problem związany z użytkowaniem takiej artylerii na morzu: naturalne dla wyrzucania pocisków wybuchających ustawienie lufy z bardzo dużym kątem podniesienia (moździerze) lub dużym (haubice), wskazane ze względów bezpieczeństwa, a niezbędne dla uzyskania sensownego zasięgu przy nadzwyczaj krótkich lufach, tu było bardzo utrudnione. Furty dolnych pokładów zazwyczaj w ogóle uniemożliwiały przekroczenie 5 stopni (co prawda dotyczyło to dział długich na standardowych lawetach, więc przy wybitnie specyficznych łożach i silnie skróconych lufach dałoby się uzyskać troszkę więcej, lecz skórka nie była warta wyprawki). Na pokładach odkrytych teoretycznie nie istniały ograniczenia – wystarczyłoby, drobiazg, pozbyć się całego własnego olinowania i omasztowania, a więc napędu żaglowca. Stąd wynalezienie specjalnego okrętu moździerzowego, na którym jednak nigdy nie pojawiły się (w sensowny sposób) więcej niż dwa moździerze, ponieważ jakoś trzeba było jednak poruszać się po morzu. Natomiast czasem (rzadko) uzbrojenie moździerzowców uzupełniano o haubice, gdyż przy kącie podniesienia lufy 12 stopni ominięcie lin nie stanowiło wielkiego problemu. Z drugiej strony wycelowanie na morzu przy takim ogniu nadal graniczyło z cudem, a niebezpieczeństwa nie znikały, stąd bardzo mały entuzjazm względem haubic na okrętach.

Przełomowe znaczenie dla używania wczesnych granatów artyleryjskich zarówno na wodzie, jak na lądzie, miało odkrycie, że wcale nie potrzeba podpalać lontu granatu czy innego zapalnika przed wystrzeleniem z działa – wystarczy wykorzystać do tego płomień powstający przy wybuchu ładunku miotającego. Było to wręcz kapitalne spostrzeżenie, bowiem likwidowało największe dotąd zagrożenie dla strzelającego – wybuch pocisku już w lufie, z powodu opóźnienia w odpalaniu. Nie umiano zrobić dwóch całkiem identycznych lontów lub zapalników, więc nawet przycięcie ich na wypróbowaną dotąd długość nie gwarantowało tego samego czasu spalania. W rezultacie wcześniej obsługa haubic lub długich dział standardowych, jeśli strzelały granatami, aby ocalić życie odpalała ładunek miotający natychmiast po zapaleniu lontu pocisku, nie bacząc na żadne celowanie lub takie drobiazgi jak zmiana miejsca położenia przez cel. Bardziej chodziło o nie zaszkodzenie sobie niż zaszkodzenie przeciwnikowi. Przy wykorzystaniu płomienia wylotowego można było celować dowolnie długo i spokojnie czekać na optymalny moment odpalenia działa. Ogromnie wzrosło zarówno bezpieczeństwo, jak i skuteczność, co przyczyniło się do zmiany ogólnego spojrzenia na pociski wybuchające. Moździerze mogły mieć lepsze, dłuższe lufy - ani pocisk ani jego zapalnik nie musiały już pozostawać tak skrajnie blisko wylotu. Mniejsze opory budziło teraz wyrzucanie granatów z dział standardowych o długich lufach, chociaż nadal była to rzadkość. Ponieważ „uzbrojenie” pocisku wybuchającego następowało dokładnie w momencie oddania strzału, początek jego lotu i rozpoczęcie spalania się zapalnika zostały automatycznie zsynchronizowane, znakomicie polepszając możliwość oddania skutecznego strzału.
Trudno sprecyzować, kiedy to odkrycie zostało dokonane. „Patriotyczni” historycy są w stanie z pewnością wykryć – na podstawie niemiłosiernego naciągania bardzo niejasnych wzmianek w dokumentach – pioniera w każdym kraju od Chin do Portugalii. Mnie wystarczy stwierdzenie, że w połowie XVII w. nie była to już wiedza całkiem tajemna, chociaż powszechniejsze przechodzenie od praktyki „na dwa ognie” do metody „na jeden ogień” trwało długo. We Francji i w Wielkiej Brytanii została ona generalnie zaakceptowana w połowie XVIII wieku, a np. w Hiszpanii od 1780 r., stając się wszędzie jedyną dopiero z końcem tamtego stulecia.
Miała bowiem swoje wady. Aby umożliwić dotarcie płomienia do zapalnika należało luźniej osadzać pocisk w lufie - przez co spadała celność i zasięg. Grube szpigle, ściślej dopasowane do przewodu lufy niż kula, musiały zostać zmodyfikowane – np. wykonywano rowki na ich obwodzie, nadawano im gwiaździsty kształt itp. Trzeba było także ograniczyć grubość i spoistość warstwy oddzielającej kulę od ładunku miotającego – co zwiększało gwałtowność uderzenia gazów prochowych w cienką skorupę bomby i mogło spowodować jej skruszenie, ze wszystkimi tragicznymi konsekwencjami. Do połowy XVIII w. ulubioną na francuskich moździerzowcach metodą było osadzanie bomby na warstwie miałkiej ziemi: do komory prochowej ładowano proch, przykrywano przybitką (jeśli ładunek kończył się poniżej progu przejścia komory we właściwy przewód lufy) lub grubym papierem (gdy ładunek sięgał do samej góry komory prochowej), na to szły 2-3 szufelki ziemi, w której dopiero „moszczono” pocisk. Ziemia oddzielała bombę od ładunku miotającego dość grubą warstwą, znakomicie działającą przy wystrzale jako amortyzator, i sięgała aż do górnej powierzchni pocisku, zostawiając całkiem na wierzchu tylko zapalnik. Ponieważ otaczała kulisty granat równo ze wszystkich stron, zapewniała mu trwałość centralnego położenia w lufie, bez względu na kąt pochylenia moździerza i ewentualne zmiany nastawy. Po odpaleniu gazy prochowe nie wylatywały bezproduktywnie szczeliną między kulą a przewodem lufy, zaś bomba nie obijała się o ścianki lufy, przez co leciała celniej i dalej. W praktyce „na jeden ogień” trzeba było z tego wszystkiego zrezygnować, gdyż ziemia nie przepuszczała płomienia wylotowego do zapalnika. Złośliwa siła ciężkości ustawiała granat niesymetrycznie na dolnej części przewodu lufy, z licznymi tego negatywnymi skutkami (duża szczelina po górnej stronie, ucieczka gazów, obijanie się kuli o ścianki przy wylocie). Praktykowano więc potem centralne ustawianie bomby przy pomocy drewnianych klinów (szczap drewna) pieczołowicie wbijanych młotkiem i popychaczem na obwodzie pocisku*. Spadła zatem szybkostrzelność. Zarówno z uwagi na czas potrzebny do tej operacji, jak dłuższą (od stosowanej w moździerzach) lufę w haubicach, takich zabaw z reguły nie praktykowano względem tych ostatnich.

*Zapewne przytaczając za źródłami tę autentyczną procedurę ustawiam się wg polskich ignorantów na granicy śmieszności.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Sob 17:14, 05 Lip 2014    Temat postu:

Przez cały wiek XVIII i początek XIX nie ustawano na lądzie w próbach strzelania kulistymi granatami z długich dział standardowych. Przy użyciu szpigli ustalających położenie zapalnika w pożądanej pozycji oraz wykorzystując praktykę „na jeden ogień” uzyskiwano bardzo przyzwoite rezultaty. Nawet podkalibrowa komora prochowa nie była niezbędna – w brytyjskich haubicach zamiast prochu gruboziarnistego o dużej sile miotającej używano regulaminowo prochu drobnoziarnistego, z muszkietów. Pozwalało to zachować małą, bezpieczną dla słabej skorupy granatu wartość ciśnienia gazów przy korzystnej proporcji długości do szerokości ładunku. Na dodatek ówczesne pociski wybuchające odlewano w taki sposób, że miały znacznie grubsze dno niż resztę żeliwnej czaszy, co też zmniejszało ryzyko skruszenia podczas wystrzału. W rezultacie, chociaż większość brytyjskich haubic, zarówno lądowych jak okrętowych, pozostała przy podkalibrowej komorze, to w 1811 r. Brytyjczycy odlali trochę żeliwnych haubic 5,5-calowych całkowicie pozbawionych takiej komory. Haubice te znalazły tylko ograniczone zastosowanie (przede wszystkim przy strzelaniu szrapnelami), więc trudno o informacje na temat ich przewag lub niedostatków.
Tym niemniej podkreślało to przydatność – mniejszą lub większą – WSZYSTKICH ówczesnych dział gładkolufowych do wyrzucania kulistych granatów, pod warunkiem zachowania wzmożonych środków ostrożności.
Wiadomo np. o użyciu przez słynnego Vaubana ośmiu wielkich dział 64-funtowych strzelających granatami w systemie obrony Brestu już w XVII w., o podobnych próbach w Cherbourgu w 1747 r., o brytyjskich eksperymentach w Gibraltarze w 1756 r., o propozycjach wykorzystania granatów w działach obrony wybrzeża, wysuwanych przez niemniej słynnego Gribeauvala w 1770 i 1778 r., o udanych doświadczeniach Brytyjczyków ze zwykłymi, długimi działami podczas oblężenia Gibraltaru w 1779 r. Francuzi w 1795 r. podjęli szereg prób strzelania do drewnianych celów granatami z 18-, 24- i 36-funtowych dział artylerii nadbrzeżnej. Pozytywne wyniki tajnych prób z działami 26- i 24-funtowymi, dokonywanych w Meudon, zaowocowały zarządzeniem z floréala Roku III (kwiecień-maj 1795) o wprowadzeniu granatów do amunicji tych dział na okrętach francuskich, co jednak w praktyce nie oznaczało żadnych masowych przezbrojeń, a i tak sprawiło wiele kłopotów. Podobne testy kontynuowano z 24-funtówkami w 1797 r. w Tulonie, Lorient i Cherbourgu. Na podstawie ich wyników powołano specjalną komisję w 1798 r. Generał Lariboissière robił dalsze próby w Strasburgu używając w 1802/1803 oblężniczego działa 24-funtowego. Obserwując je, generał Gassendi napisał entuzjastyczny raport na temat możliwości strzelania granatami ze zwykłych dział długich, zaś komitet 1802/1803 r. zarekomendował produkowanie dział 24-funtowych, 24-funtowych haubic i 24-funtowych moździerzy o identycznym kalibrze 148 mm, aby mogły wykorzystywać te same granaty. Nie wpłynęło to co prawda na wprowadzenie pocisków wybuchających do dział długich we francuskiej artylerii polowej [Dawson A.L, Dawson P.L, Summerfield S., Napoleonic Artillery, Ramsbury, 2007, str.74]. Jednak w amunicji brytyjskich dział polowych pojawiła się około 1801 r. ograniczona ich liczba. Działa 12-funtowe (względnie podobne do późniejszych słynnych „Napoleonów” z amerykańskiej wojny secesyjnej) otrzymały wówczas po 14 granatów w podstawowym zapasie składającym się z 92 różnych pocisków [Dawson A.L, Dawson P.L, Summerfield S., op. cit., str.248; Franklin C.E., British Napoleonic Field Artillery, Chalford, 2008, str.195]. Oczywiście z tej okazji dział nikt nie przekonstruowywał ani nie zmieniał ich nazwy. Granaty – rzecz jasna z przymocowanymi drewnianymi szpiglami - transportowano puste i wypełniano dopiero tuż przed bitwą lub innym strzelaniem. Dokonywało tego dwóch specjalnie wyszkolonych artylerzystów, którzy zajmowali się także osadzaniem zapalnika. Mimo wszystkich środków ostrożności prowadzenie ognia granatami z długich dział (tu o długości prawie 16 kalibrów, czyli 1,84 m – zdecydowanie przewyższającej całkowitą długość ręki jakiegokolwiek człowieka na świecie) pozostawało dużo bardziej niebezpieczne niż z haubic (jeszcze w 1819 r. na próbach aż 7 procent pocisków wybuchało zaraz u wylotu lufy), więc obsługi żywiły do tego uzasadnioną odrazę. W efekcie w amunicji brytyjskich dział polowych z 1813 r. nie wymienia się już granatów [Franklin C.E., op. cit., str.91,281,283]. Natomiast pociski te znacznie szybciej zadomowiły się w amunicji artylerii nadbrzeżnej. Napoleon kazał wyposażyć w granaty działa 36-funtowe i nawet odlać specjalne działa 48-funtowe przeznaczone do strzelania granatami w kierunku nieprzyjacielskich okrętów podchodzących do wybrzeży. Jako artylerzysta z wykształcenia i praktyki, bardzo trafnie umiał ocenić wszystkie zalety i słabości takiego systemu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Czw 6:35, 10 Lip 2014    Temat postu:

Odbiegając na chwilę od głównego nurtu zagadnienia, warto się przyjrzeć zapalnikom do granatów, bowiem ich konstrukcja także silnie rzutowała na możliwości i sposób stosowania tych pocisków. Pierwsze prymitywne zapalniki lontowe na przełomie XVII i XVIII w. ustąpiły miejsca (na morzu najwcześniej w Royal Navy) bardziej wyszukanym rozwiązaniom, ze ścieżką prochową preparowaną z mieszaniny miałkiego prochu, saletry i alkoholu etylowego (albo prochu, węgla drzewnego i kleju; bądź też z prochu, siarki i saletry). Ich papierowe lub żelazne, potem najczęściej drewniane i metalowe korpusy rurkowe, w kształcie stożka, dawały się przycinać w ściśle określonych miejscach, zapewniając odpowiednią długość ścieżki, a w konsekwencji ustalony (przynajmniej w założeniu) czas wybuchu. Wykazywały jednak podatność na uszkodzenia, wrażliwość na wilgoć i małą dokładność. Bowiem na ich rzeczywiste działanie wpływało wiele trudnych do przewidzenia i uwzględnienia czynników, jak stopień sprasowania mieszanki pirotechnicznej (ten zależał częściowo od siły artylerzysty osadzającego zapalnik i wagi jego młotka), świeżości materiałów, stanu zmian zachodzących samorzutnie podczas przechowywania itd. Na razie chodziło niemal wyłącznie o zapalniki czasowe, gdyż przy swobodnie kręcącej się kuli, uderzającej absolutnie przypadkowym fragmentem swojej powierzchni, nie mogło być mowy o zapalnikach uderzeniowych sensu stricto (czyli działających na zasadzie trafienia zapalnikiem wprost w cel; dziś nazwalibyśmy je zapewne zapalnikami kontaktowymi, mechanicznymi, natychmiastowego działania, wyposażonym w mechanizmy wtłoczeniowe), a konstruowane już w pierwszej połowie XVII w. zapalniki wstrząsowe (przez większość zaliczane do grupy uderzeniowych, ale uruchamiane wg innych praw fizyki), bezpośredniego działania lub ze zwłoką, były wówczas strasznie zawodne mimo pomysłowych konstrukcji, osiągających czasem granice komizmu.
Zapalniki CZASOWE rozwijały się w czterech nurtach, z których jeden (do granatów wystrzeliwanych z okrętowych dział haubicznych a la Paixhans) należy do zaawansowanego XIX w., zostanie więc wspomniany przeze mnie później. Pozostałe trzy obejmują zapalniki: a) do bomb, czyli granatów moździerzowych; na ogół identyczne na morzu jak na lądzie; b) do granatów używanych w haubicach lądowych, sporadycznie zabieranych na morze lub wykonywanych w odmianach okrętowych; c) do szrapneli (te z kolei pominę w ogóle, gdyż – pomimo wielu podobieństw i równoległego wykorzystywania analogicznych pomysłów – nie należą do tematu).
Zapalniki czasowe do bomb, granatów haubic i dział haubicznych były na danym etapie rozwoju niemal identyczne, różniły się przede wszystkim wielkością, co zostanie pokazane dalej.

ZAPALNIKI CZASOWE BOMB MOŹDZIERZOWYCH
Stanowiły formę najbardziej pierwotną (co oczywiste – powstały jak pierwsze) i w rozpatrywanym okresie akurat najmniej poddającą się postępowi technicznemu. W zasadzie pod koniec XVII wieku zapalniki lontowe zastąpiono tulejkami ze ścieżką pirotechniczną, aczkolwiek jeszcze w następnym wieku Anglicy eksperymentowali z rurkowymi zapalnikami z drewna lub blachy, w których lont sznurowy, umieszczony wewnątrz wkręcanego cylindra czy stożkowego korpusu, spalał się w kierunku środka granatu i przekazywał płomień do ładunku rozrywającego przez jeden z wyciętych otworów. Zależnie od tego, czy lont wystawiono z wyżej czy niżej położonego otworu, czas spalania był dłuższy lub krótszy. Do zaniechania takich konstrukcji przyczynił się zapewne przede wszystkim fakt, że łatwiej było regulować czas spalania przez odpowiedni dobór mieszanki niż dobór względnie szybko jednak palącego się lontu. Poza tym wyciąganie lontu przez boczny otwór musiało być bardzo kłopotliwe. W XVIII stuleciu ustaliła się zasada wykonywania korpusów tych zapalników z drewna, przy czym około połowy tego wieku (najpóźniej od 1760 roku) Brytyjczycy wykonywali je z drewna bukowego lub (rzadziej) wierzbowego, a Francuzi preferowali wiąz. Wykorzystywano też jednak inne gatunki – np. słynny reformator artylerii francuskiej z XVIII w., Jean-Baptiste Vacquette de Gribeauval, za najlepsze uważał drewno lipowe, jesionowe lub olchowe, a za ostateczną alternatywę – buk. Kształty w różnych państwach były niemal identyczne. Chodziło o stożek ścięty, z centralnym kanałem cylindrycznym biegnącym przez całą długość, lub – w niektórych zapalnikach angielskich – kończącym się nieco powyżej dna zapalnika (końca o mniejszej średnicy). Na szczytowej stronie szerszego, górnego końca, wykonywano półsferyczne wgłębienie zwane kielichem. Zapalniki brytyjskie i amerykańskie miały przy tym czasem u góry dodatkowe rozszerzenie (rodzaj kołnierza). Cały otwór cylindryczny i kielich wypełniano mieszanką zapalającą, której zalecany skład był trochę różny w poszczególnych państwach, a poza tym nie musiał być zawsze identyczny nawet w jednym kraju. Mieszanka pirotechniczna w zapalnikach granatów moździerzowych bazowała na prochu strzelniczym. W angielskich utworzona była z miałkiego prochu, saletry i spirytusu winnego albo z prochu, siarki i saletry; a we francuskich być może (na podstawie jednak dużo późniejszych zapalników do granatów Paixhansa) z 1 części siarki, 2 części saletry i 3 części miałkiego prochu, poza cienkimi warstwami z różnych odmian prochu na wlocie. W założeniu powinna była spalać się równomiernie, lecz kluczowe znaczenie dla czasu spalania tej mikstury miała jej gęstość. Zalecano, by była twardo i zawsze tak samo ubita, szczegółowo standaryzując wymiar drewnianego młotka, liczbę uderzeń i siłę wykonawcy (w identycznym stopniu dotyczyło to zapalników brytyjskich, jak francuskich i większości innych państw). Jest jednak oczywiste, że przy całkowicie ręcznym procesie produkcji ścieżki pirotechnicznej nie było szans na jej wysoką powtarzalność. Dopiero wprowadzenie silników parowych i maszyn roboczych mogło to zmienić. W każdym razie w Wielkiej Brytanii używano teoretycznie mieszanek o trzech różnych prędkościach spalania – cal w 4, 4.5 oraz 5 sekund.
Aby zwiększyć pewność, że płomień wylotowy przy wystrzale zainicjuje działanie zapalnika (w metodzie „na jeden ogień”), stosowano nie tylko zwiększenie powierzchni mieszanki u wlotu, we wspomnianej postaci wypełnionego podsypkowym prochem kielicha, ale i wysuwano ponad górny kraniec oraz rozpościerano wokół głowicy nici (włókna) krótkiego lontu sznurowego (szybkopalnego wg ówczesnej nomenklatury), osadzanego dość płytko w centralnym kanale zapalnika. Był to tzw. inicjator zapłonu. Oglądającego dzisiaj dawne rysunki może wprowadzać on w błąd, sugerując anachroniczne stosowanie przestarzałego zapalnika lontowego. Aby zwiększyć prawdopodobieństwo zainicjowania zapalnika, często ustawiano teraz granat w takiej pozycji, że zapalnik znajdował się pod skosem, a nie wprost w kierunku wylotu.
Całkowity czas palenia się ścieżki pirotechnicznej (maksymalnie np. 18 do 21 sekund), zależny oczywiście od jej długości, narzucano za pomocą obcinania (odpiłowywania) końcówki zapalnika w wyznaczonych miejscach. Brak przebicia centralnego kanału w niektórych zapalnikach angielskich był więc podyktowany tylko względami bezpieczeństwa i logistyki – łatwiej było zapobiec przedwczesnemu wybuchowi oraz transportować i przechowywać zapalniki ze ścieżką pirotechniczną odsłoniętą z jednego, a nie z dwóch końców. Jednak zapalnik gotowy do osadzenia w granacie miał tę „ślepą” końcówkę już odciętą, a zatem jego kanał centralny prowadził wprost do wnętrza granatu, jak w zapalnikach wszystkich innych nacji. Miejsca odcinania zapalnika na określone długości, dające pożądane czasy palenia, oznaczano w różny sposób. Najczęściej korpus był (jak np. w zapalnikach angielskich) karbowany (każdy karb odpowiadał jednostce czasu) i numerowany. Zwykle jeden odcinany fragment odpowiadał sekundzie palenia się ścieżki pirotechnicznej lub połówce sekundy. Francuzi żądali, by linia cięcia biegła po skosie, ale nie wydaje się, aby stosowano się do tego w innych marynarkach.
Zapalnik przycięty na odpowiednią długość osadzano w „oku” granatu, czyli w otworze lekko zwężającym się w kierunku wnętrza pocisku, służącym zresztą również do elaboracji (wsypywania - przez specjalny lejek - ładunku rozrywającego). Aby szczelnie pasował i mocno siedział w skorupie, zewnętrzną powierzchnię drewnianego korpusu obrabiano tarnikiem lub owijano sznurem, a następnie ciasno wbijano drewnianym młotkiem. Podczas przechowywania, zwłaszcza w zapalnikach otwartych z obu końców, należało zabezpieczać mieszankę przed zawilgoceniem – używano mieszanki wosku i tłuszczu baraniego. Z dala od magazynu prochu stosowano bardziej wymyślne zakrywki wodoszczelne, np. z pergaminu nasyconego spirytusem winnym (albo papieru pakowego), mocowanego woskiem albo okręcanego sznurkiem, a przestrzeń między zakrywką a korpusem granatu dodatkowo pokrywano mieszanką smoły i żywicy lub smoły i oleju lnianego.

Przykładowo około połowy XVIII w. brytyjski zapalnik drewniany do bomby z 13-calowego moździerza miał 8 do 10 cali długości (20-26 cm) i 1,5 cala średnicy (38 mm) w najszerszym miejscu. Francuskie zapalniki bomb moździerzowych charakteryzowały się podobnie dużymi wymiarami. Dla pocisku kalibru 12 cali długość zapalnika wynosiła około 25 cm. Dokumenty z epoki precyzują bardzo szczegółowo wymiary wszystkich elementów składowych (jak średnica i głębokość kielicha, średnica otworu centralnego itd.), lecz przytaczanie ich tutaj nie ma sensu. Około 1790 r. do wyposażenia angielskich okrętów moździerzowych uzbrojonych w 1 moździerz 13-calowy i 1 moździerz 10-calowy należało 340 sztuk zapalników o długości 12,75 cala (32,3 cm) oraz 340 zapalników o długości 9,75 cala (24,8 cm).
Właściwy moment wybuchu granatu nie był określany przez praktyków zbyt zgodnie, a przecież on stanowił o sensie stosowania zapalników CZASOWYCH. Do tego zagadnienia wrócę jednak (od razu w kontekście morskim) dopiero przy działach haubicznych XIX w.

ZAPALNIKI CZASOWE DO GRANATÓW UŻYWANYCH W HAUBICACH NA LĄDZIE I MORZU PRZED WIEKIEM XIX
Na lądzie zapalniki czasowe stosowano powszechnie co najmniej do połowy XIX wieku, zarówno z uwagi na niedojrzałość konstrukcyjną innych form, jak i specyfikę walk lądowych. Granaty haubiczne wystrzeliwano z nieruchomych haubic do często nieruchomych oddziałów piechoty i kawalerii, albo w kierunku nieruchomych umocnień, kiedy było dość czasu by ustalić doświadczalnie najkorzystniejszy i niezmienny czas spalania się ścieżki prochowej. Gdy wojsko atakowało w zwartych szykach, najskuteczniejsze były pełne kule lecące płaskimi torami, ewentualnie rykoszetujące, a i wtedy granat z zapalnikiem uderzeniowym mógłby nie okazać się w niczym lepszy od wyposażonego w zapalnik czasowy (ten drugi mógł działać jak kula, zanim nie wybuchł, czyli wywoływał dwojaki skutek, a ten pierwszy rozrywałby się przy pierwszym uderzeniu, czyli ogień rykoszetowy był dla niego wykluczony; z drugiej strony trzeba pamiętać, że granat z zapalnikiem czasowym mógł wybuchnąć dopiero poza szykiem przeciwnika, nie wyrządzając eksplozją żadnych strat – jednak zwartym szeregom i tak cięższe straty zadawała kula niż wybuch). Przy natarciu przeciwnika w szyku rozproszonym na dalszy dystans skuteczny był przede wszystkim szrapnel, a z bliska kartacze. Problem wygaszania zapalnika czasowego przy odbijaniu się granatu od wody lub wbijaniu w belki okrętowe, na lądzie nie miał znaczenia. W efekcie armia nie tęskniła tak do skutecznego zapalnika uderzeniowego, jak marynarka.
Przez bardzo długi okres zapalnik czasowy do granatu haubicy lądowej nie różnił się praktycznie niczym, poza mniejszymi bezwzględnymi wymiarami i większym ich zróżnicowaniem (np. w brytyjskiej artylerii polowej końca XVIII w. było to 5,5 cala, czyli 14 cm długości, przy średnicach stożka 18 i 23 mm) od zapalnika czasowego do bomby wystrzeliwanej z moździerza. Przede wszystkim ciągle był drewniany (w armii brytyjskiej preferowano bukszpan), nie tylko w epoce napoleońskiej, ale – u Anglików – również w późnym okresie drugiej połowy XIX wieku. Artyleria innych państw szybciej przeszła na zapalniki metalowe, aczkolwiek nie miało to nic wspólnego z nowoczesnością lub jej brakiem – w tym zastosowaniu oba materiały cechowały się specyficznymi zaletami i wadami, chodziło więc o świadomy wybór jednych (np. metalowe były trwalsze, mniej podatne na uszkodzenia, zawilgocenie i samozapłon, mniej wystawały poza powierzchnię granatu, dzięki mniejszej średnicy otworu do osadzania dawały gwałtowniejszy wybuch pocisku; przycinanie drewnianych było jednak łatwiejsze, szybsze i bezpieczniejsze, nastawy czasowe precyzyjniejsze) przy godzeniu się z drugimi (np. metalowe stwarzały niebezpieczeństwo zapłonu przy odcinaniu; wchodząc w szkodliwe reakcje chemiczne z mieszanką zapalającą powodowały przedwczesne wybuchy; drewniane były nietrwałe, podatne na uszkodzenia mechaniczne i termiczne oraz samozapłon, szybciej ulegały zawilgoceniu, a ponieważ nie miały gwintu, łatwiej wypadały z pocisku).
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Sob 7:14, 12 Lip 2014    Temat postu:

GRANATY NA MORZU PRZED SYSTEMEM PAIXHANSA
Nie zamierzam wypisywać żadnych deklaracji, kto najwcześniej strzelał granatami z dział okrętowych, ani kiedy ten fakt zdarzył się po raz pierwszy. Nie sądzę, aby to w ogóle było możliwe do ustalenia. Muszą nam wystarczyć wyrwane daty. Z pewnością jeden z okrętów angielskich użył ich w walce z żaglowcem francuskim we wrześniu 1666, a nic w dokumencie nie wskazuje, aby uważano to za jakieś przełomowe wydarzenie. Trudno z kolei przypuścić, by praktyka ta w ogóle wyprzedziła „wynalazek” podpalania zapalnika przez płomień wylotowy (technikę „na jeden ogień”), czyli połowę XVII w. Wspomniałem już, że na morzu Wenecjanie ostrzeliwali przeciwnika granatami najpóźniej od schyłku XVII w. Broń ta miała duży potencjał niszczący, ale stwarzała tak wielkie zagrożenie dla okrętu przewożącego granaty i ich używającego, że w praktyce stosowano ją rzadko (pomijając specjalnie do tego budowane, wyposażane i obsadzane specjalistami okręty moździerzowe). Tym niemniej bardzo długo nie formułowano w tym względzie specjalnych zakazów lub nakazów, pozostawiając rzecz do indywidualnej decyzji każdego dowódcy w konkretnym, na ogół wyjątkowym przypadku. Dopiero w drugiej połowie XVIII w. rosnąca liczba wypadków przyczyniła się do stopniowego formalnego wycofywania pocisków wybuchających z magazynów okrętowych.
Krótkolufowe i (zazwyczaj) komorowe haubice, przystosowane do prowadzenia względnie stromotorowego ognia, rzadko gościły na pokładach okrętów. Kiedy jednak bazując na konstrukcji haubic stworzono w Wielkiej Brytanii pod koniec lat 1770-tych krótkolufowe i (najczęściej) komorowe karonady, które przyniosły prawdziwą (aczkolwiek nietrwałą) rewolucję w uzbrojeniu jednostek pływających, Francuzi odpowiedzieli wyprodukowaniem specjalnych, morskich haubic brązowych. Także w Hiszpanii profesor i oficer marynarki Francisco Javier Rovira do 1785 r. opracował specyficzne haubice okrętowe przystosowane wyłącznie do strzelania granatami i kartaczami. Francuski l’obusier de vaisseau kalibru 169 mm miał w założeniu wyrzucać 22,5-funtowe (11 kg) kuliste granaty z drewnianymi zapalnikami czasowymi. W stosunku do artylerii lądowej nastawy maksymalne były większe (30 do 40 sekund), ale reszta konstrukcji - prawie identyczna. Płócienne pokrywki zabezpieczające często zawodziły, a zapalniki łatwo zapalały się jeden od drugiego już podczas składowania. Rovira długo doskonalił swoje haubice okrętowe, optymalizując ich proporcje, zwężenie komory prochowej (o cylindrycznym kształcie), lawety, materiał konstrukcyjny. Pojawiły się w regulaminach artyleryjskich z 1793 i 1798 r. (o wagomiarze od 6 do 48 funtów, przeważnie odlewane z żeliwa), i z pewnością stanowiły spory procent artylerii na liniowcach hiszpańskich walczących w bitwie pod Trafalgarem 21.10.1805. Hiszpanie sądzą, że były znacznie lepsze od francuskich, z uwagi na doskonalsze lawety, lepsze proporcje i większą masą (żeliwo zamiast brązu).
Brytyjski pułkownik w służbie rosyjskiej, Samuel Bentham, wyposażył flotyllę małych galer w działa 32- i 48-funtowe oraz haubice 8- i 13-calowe (wg innych relacji w długie działa 36-funtowe i haubice 48-funtowe), wszystkim zapewniając odpowiedni zapas kul i granatów – w 1788 odniósł znaczące zwycięstwo nad Turkami, uzyskane w dużej mierze dzięki użyciu pocisków wybuchających i zapalających. Znany amerykański komandor, Stephen Decatur, utrzymywał w 1811 r., że zaprojektował specjalny granat do użytku okrętowego i wystrzeliwał go ze zwykłych dział na odległość 460 m, uzyskując świetne wyniki względem drewnianych celów, ale z uwagi na trwającą wojnę nie chciał go używać, gdyż „nie mieściłoby się to w ramach fair play w stosunku do Brytyjczyków” (!).
Wykorzystywanie granatów na okrętach NIE PODLEGAŁO TYM SAMYM PRAWIDŁOWOŚCIOM, co na lądzie. Pisałem już o znacznie ciaśniejszym ustawieniu dział, o ograniczeniach kąta podniesienia przez furty na dolnych pokładach i przez gąszcz olinowania na górnych, o braku praktycznej możliwości trafienia w ruchomy cel wielkości okrętu przy dalekosiężnym ogniu stromotorowym, o zagładzie grożącej całej jednostce w razie wybuchu własnego granatu w ładowni. Trzeba też wspomnieć o zupełnej bezradności małego granatu względem grubych burt dębowych, a zatem braku sensu w instalowaniu małych haubic. Natomiast ładowanie pocisku wybuchającego do długiej lufy działa standardowego, w ciasnocie i półmroku przestrzeni międzypokładowej, na kołyszącym się pokładzie, stwarzało gigantyczne niebezpieczeństwo dla obsługi i całej załogi okrętu. Chociaż więc zdarzało się zarówno w XVII, jak w XVIII w., to coraz rzadziej. Marynarki stopniowo zakazywały w ogóle stosowania granatów na morzu (poza moździerzowcami), mimo istnienia dział specjalnie zaprojektowanych lub przystosowanych do takiej amunicji, jak brytyjskie karonady czy francuskie i hiszpańskie haubice okrętowe. W Royal Navy nie zgodzono się na przyjęcie karonad z pierwotnie proponowaną amunicją, w tym granatami, i zażądano standardowych kul żeliwnych. Francuzi strzelali niekiedy ze swoich haubic okrętowych granatami, ale po rozmaitych wypadkach nawet oni zakazali tego ostateczne w 1801 r. [Wrócili do takiej praktyki, po oswojeniu się z działami haubicznymi Paixhansa, w okresie monarchii lipcowej].
W tym kontekście należy zauważyć, że w przypadku karonad i haubic okrętowych miano do czynienia z artylerią w pewnym sensie uniwersalną. W Wielkiej Brytanii prywatni nabywcy karonad (armatorzy oraz kapitanowie żaglowców handlowych i korsarskich) mogli z nich strzelać czym chcieli, w tym granatami oraz pociskami „wydrążonymi” (żeliwnymi czaszami pustymi w środku), ale w Royal Navy wyrzucano z nich pełne kule i kartacze. We Francji do 1801 strzelano z haubic przynajmniej równolegle pociskami wybuchającymi (przy poziomym ustawieniu lufy granat trzeba było zabezpieczać przed zmianą ustawienia przez wbijanie wokół drewnianych kliników, co przy bardzo krótkiej lufie było realne, lecz strasznie obniżało szybkostrzelność) i kulami, po 1801 głównie tymi ostatnimi. Nie znaczy to bynajmniej, że owa „uniwersalność” przekładała się – jak wydaje się niektórym naiwnym osobom – na jednakowo dobre nadawanie się do wszystkich celów. U Brytyjczyków znaczne - w stosunku do haubic - wydłużenie lufy, zastosowanie żeliwa zamiast brązu, a w późniejszych wersjach włączenie dużej liczby całkiem nowatorskich rozwiązań szczegółowych, stworzyło z karonad bardzo skuteczną broń kulową, kosztem małego zasięgu (nie pozbawioną jednak i innych istotnych wad). Karonadom zdarzało się strzelanie granatami także w zastosowaniu wojskowym (na ogół po przeniesieniu na ląd), ale nie były w tym ani równie dobre jak haubice przy ogniu stromotorowym, ani nie mogły się mierzyć z późniejszymi dużo dłuższymi działami haubicznymi systemu Paixhansa przy ogniu płaskotorowym. Francuskie haubice okrętowe okazały się w ogóle bardzo nieudane, były więc uniwersalnie równie złe w każdym zastosowaniu – przy nadmiernie krótkiej lufie strzelanie bez znacznego kąta podniesienia nie miało specjalnie sensu bez względu na rodzaj pocisku (pomijając kartacze po bardzo silnym zbliżeniu się przeciwników).
Natomiast względnie duże zastosowanie znalazły na okrętach lekkie moździerze Coehorna, wymyślone przecież dla artylerii lądowej. Entuzjaści rozróżniania dział po nazwach powinni tylko wziąć pod uwagę, że określenie „coehorns” bardzo prędko rozszerzyło się na wszelką ciężką broń palną, do której wystarczająca była obsługa jedno- lub dwuosobowa, nie mającą często najmniejszego związku z oryginalnymi moździerzami konstrukcji holenderskiego artylerzysty, barona Menno van Coehorne (Coehorn, Cohorn, Coehoorn), datowanymi pierwotnie na 1693 r. Z uwagi na wielkie trudności przy przemieszczaniu artylerii po ówczesnych drogach i bezdrożach Europy, zaproponował on moździerze o masie pozwalającej na ich przenoszenie przez dwóch ludzi. Miały one kaliber od 60 do 120 mm, strzelały małymi granatami (czasem po prostu ręcznymi; przy kalibrze 105-112 mm ważącymi około 2 kg) na odległość około 140 m. Brytyjski moździerz Coehorna kalibru 112 mm ważył tylko 38 kg. Oczywiście dwukilogramowy granat, mimo wszystko groźny dla piechoty czy jazdy, nie mógł zrobić niczego liniowcowi o grubych, dębowych burtach. Jednak zanotowano przypadki skutecznego użycia moździerzy Coehorna, od połowy XVIII w. do początków XIX, do zrywania takielunku i atakowania załogi przeciwnika.
W Stanach Zjednoczonych rozciągano (jak właśnie wspomniałem) nazwę coehorn na każdą broń palną – haubicę, działko relingowe, ciężki muszkiet w typie hakownicy – jeśli mógł ją unieść jeden lub dwóch ludzi. Tego rodzaju uzbrojenie umieszczano często w widełkowych podstawach na marsach i strzelano z niego w dół do takielunku i załogi wrogiego okrętu. W takim przypadku amunicję stanowiły głównie siekańce. Pod koniec XVIII wieku Anglicy prawie całkowicie wycofali się z używania „prawdziwych” coehornów. Te lekkie moździerze przeżyły natomiast nieoczekiwany renesans w Rosji, gdzie w 1805 r. ich 8-funtowa odmiana (o kalibrze 106 mm, masie pocisku 3,1 kg, masie własnej 24,6 kg) pojawiła się nagle w składzie regulaminowego uzbrojenia wszystkich liniowców i fregat.
W Royal Navy do 1832 r. oficjalnie zakazywano stosowania granatów na okrętach, jednak już w latach 1790-tych nie całkiem formalnie zezwolono (w bardzo ograniczonym stopniu i praktycznie w rzadkich sytuacjach) na zaopatrzenie w ręczne granaty (średnicy 88,5 mm) dział 6-funtowych; w granaty Coehorna (średnicy 112 mm) dział 12-funtowych; w granaty 5,5-calowe (faktycznej średnicy 141 mm) dział 24-funtowych oraz w granaty 8-calowe (faktycznej średnicy 197 mm) karonad 68-funtowych. Ambitni oficerowie, interesujący się balistyką, posługiwali się nimi głównie w akcjach przeciwko celom lądowym.
Okręty moździerzowe, specjalnie konstruowane dla przenoszenia skierowanego ostro w dół ogromnego odrzutu ciężkich moździerzy, przechodziły zmienne koleje losu, lecz z uwagi na wielką skuteczność ich bomb w stosunku do rozmaitych celów lądowych (mimo fatalnie niskiej celności), znajdowały zastosowanie do końca ery jednostek parowo-żaglowych.
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pon 6:34, 14 Lip 2014    Temat postu:

TĘSKNOTA DO UNIWERSALNOŚCI W ARTYLERII LĄDOWEJ
W historii nieustannie powtarzały się przypadki, gdy po osiągnięciu wysokiego stopnia specjalizacji przez rozmaitą broń – z natury rzeczy niezbyt dobrze się spisującą w odmiennych zastosowaniach i wymagającą współpracy z inną – znajdowali się entuzjaści pomysłu stworzenia czegoś uniwersalnego, łączącego zalety wszystkich używanych. Takie koncepcje przewijały się w różnych wersjach do znudzenia. Za każdym razem konstruktorzy twierdzili, że poprzednia odmiana absolutnie uniwersalna nie była i dopiero ich spełnia wszystkie wymogi. Oczywiście następcy mówili to samo, a prędzej czy później wracano do wąskiej specjalizacji. Ogólna przyczyna była, rzecz jasna, prozaiczna. Realizując jakiś kompromis, w sposób nieunikniony osiąga się tylko część zalet pierwowzorów, a przy okazji powiela też wiele ich wad.
Udoskonalenie dział długich w płaskotorowym strzelaniu pełnymi kulami oraz bardzo krótkich haubic w wyrzucaniu, w miarę stromotorowo, granatów, dawało wielkie możliwości na polu walki pod warunkiem tworzenia jednostek artylerii o mieszanym wyposażeniu. Tak właśnie postępowano najczęściej w XVIII i XIX w. Jednak nie da się ukryć, że niosło to za sobą różne niedogodności, zarówno logistyczne (mieszana amunicja), jak i taktyczne (w danym momencie tylko część baterii była wykorzystywana, utrudniając koncentrację ognia). Poza tym prędko spostrzeżono, że względem piechoty lub jazdy podchodzących w ataku coraz bliżej, ogień granatami może być również bardzo skuteczny. Jeśli jednak z haubicy strzelano przy znikomym kącie podniesienia, warto było przedłużyć jej lufę, by zwiększyć zasięg. Nasunęło to automatycznie spostrzeżenie (WIELE RAZY W HISTORII, W WIELU MIEJSCACH), że gdyby skonstruować działo o długości pośredniej między haubicą a armatą, można by z niego wyrzucać zarówno kule, jak granaty, w zależności od aktualnej potrzeby. Lufa powinna była być na tyle krótka, aby bezpieczeństwo strzelania pociskami wybuchającymi nie pogorszyło się drastycznie i (ewentualnie) by w przypadku lawety odpowiedniej konstrukcji dało się prowadzić także ogień stromotorowy.
Jedną z wczesnych realizacji takiej koncepcji miał być rosyjski jednoróg, skonstruowany w 1757 r. przez podpułkownika Martynowa, kierownika laboratorium artyleryjskiego z Sankt Petersburga. Nazwę otrzymał od odlewanego na lufie herbu hrabiego Szuwałowa, ówczesnego generalnego feldcechmistrza (naczelnika artylerii) w armii rosyjskiej. Jednorogi miały stożkową komorę prochową (znaną najpóźniej od XVI w.) oraz wyróżniały się stożkowym zwężaniem ku tyłowi zewnętrznej powierzchni części dennej, czyli dokładnie powtarzały schemat weneckich dział okrętowych do strzelania granatami, skonstruowanych oraz testowanych 60 lat wcześniej i ciągle używanych we flocie Wenecji w chwili projektowania pierwszego jednoroga rosyjskiego. W Rosji jednorogi szybko znalazły zastosowanie w armii i flocie (w tej ostatniej poza okresem 1805-1830, kiedy je przejściowo wycofywano), chociaż nigdy i nigdzie nie były bardzo liczne. Wynikało to z charakteru broni, wprawdzie w założeniu uniwersalnej i faktycznie nadającej się jako tako do strzelania każdym typem amunicji, ale jak zawsze w tego rodzaju rozwiązaniach kompromisowych nie dorównującej zaletami artylerii klasycznej przy wyrzucaniu pełnych kul. Pierwsze jednorogi bardzo często rozpadały się przy próbach z takimi pociskami, więc się tego wystrzegano i dopiero model z 1780 r. był bezpieczniejszy. Ponadto – ach ten brak wśród artylerzystów wiedzy o „obalonych” przez pana Radczuka „mitach” – na okrętach borykano się z problemem koszmarnie gwałtownego odrzutu zbyt lekkich w stosunku do kalibru dział, co zmuszało do konstruowania specjalnych, ciężkich lawet o rozbudowanych okuciach żelaznych. W rezultacie w marynarce i w siłach lądowych traktowano jednorogi przede wszystkim jako specyficzne, dłuższe haubice, używane głównie do obrzucania przeciwników granatami. Chociaż zdarzało się wykorzystywanie zdolności tych dział do strzelania pełnymi kulami, nigdy nie wyparły długich armat, tylko zastąpiły haubice z pewną modyfikacją stylu ognia. Ponieważ na lądzie i na morzu artyleria przystosowana do granatów stanowiła w Rosji (jak w innych państwach) zdecydowaną mniejszość, musiało to dotyczyć także jednorogów. W rosyjskiej baterii pozycyjnej na 8 dział 12-funtowych przypadały tylko cztery 0,5-pudowe jednorogi, zaś w kompanii artylerii lekkiej również tylko cztery 0,25-pudowe jednorogi na 8 dział 6-funtowych. Jedynie rosyjska artyleria konna miała ich więcej, ponieważ na 6 dział 6-funtowych zabierano też 6 jednorogów 0,25-pudowych. Jasno z tego jednak wynika, że o żadnym zastąpieniu wszystkich armat „uniwersalnymi” jednorogami nie mogło być mowy. W rosyjskiej marynarce jednorogi wstawiano wręcz w znikomej liczbie (co oczywiście odpowiada niechętnemu stosowaniu pocisków wybuchających na pokładach okrętów, gdzie stwarzały dużo większe niebezpieczeństwo niż na lądzie). Pojawiły się już w 1767, w postaci ćwierć-, pół-, jedno- i dwupudowej, ale mimo pisania przez niektórych dzisiejszych autorów rosyjskich o rzekomym „mnożestwie”, na 100-działowym trójpokładowcu Floty Bałtyckiej instalowano zaledwie 8 sztuk (cztery jednopudowe i cztery półpudowe), a okrętach od 66- do 80-działowych tylko 4 sztuki (po dwa jedno- i półpudowe), przydzielając ćwierćpudowe (teoretycznie 10-funtowe, ale w praktyce strzelające granatami 6,2-funtowymi) do wsparcia desantów. Okręty Floty Czarnomorskiej prawie do schyłku XVIII w. zabierały zamiast nich jednopudowe „zwykłe” haubice (po 2 na jednostkę). Dopiero pod koniec XVIII stulecia na 90-działowcu instalowano tu 12 jednorogów, na 80-działowcu 6 do 8, na 74-działowcu 4 do 6, na 66-działowcu 2 do 4. Natomiast we Flocie Bałtyckiej nawet zwodowany w 1800 r. pierwszy 130-działowiec otrzymał dokładnie tylko te osiem wspomnianych wyżej jednorogów. W 1780 r. okrętowe jednorogi trochę urosły w stosunku do modeli z 1767 r. – w jednopudowym kaliber zwiększył się ze 183 mm do 195 mm, a rzeczywista masa granatu wzrosła z 40 funtów do 44 funtów (co nie zmieniło oznaczeń). Od 1805 r. zaczęto je w ogóle wycofywać z uzbrojenia okrętów (wykluczało jednorogi rozporządzenie artyleryjskie z 9.05.1805), by powrócić do ich stosowania dopiero około 1826/1830. Chociaż tymczasem pozornie znów urosły trochę kalibrowo - oprócz jednopudowych, czyli 40-funtowych, pojawiły się 48-funtowe, to wyłącznie na papierze. Chodziło bowiem ciągle o ten sam jednoróg o kalibrze 7,68 cala, który na co dzień strzelał granatami nominalnie 40-funtowymi (zgodnie z tradycyjnym nazewnictwem z 1767 r., kiedy kaliber wynosił tylko 7,2 cala) a faktycznie 44-funtowymi, ale od święta mógł wyrzucić pełną kulę żeliwną o masie nominalnie 48 funtów (faktycznie 63 funtów). Wzrost polegał zatem wyłącznie na zmianie (przejściowej zresztą) mody w klasyfikowaniu jednorogów. Ponadto ich liczba na okrętach jeszcze zmalała – 110-działowiec z Floty Bałtyckiej zabierał jedynie cztery sztuki. Wg rozporządzenia z 1842 r. okręty 120-działowe w ogóle pozbyły się jednorogów (działa haubiczne systemu Paixhansa uznano za lepsze), które pozostały w postaci jednopudowej w liczbie zaledwie czterech sztuk na 84-działowcach i dwóch sztuk na 74-działowcach. Dość podobnie było przed wojną krymską na liniowcach Floty Czarnomorskiej. Zazwyczaj jeszcze mniejsze liczby jednorogów wstawiano na fregaty (do połowy XIX w. typowe były dwa jednopudowe, poza okresem 1805-1826, kiedy w ogóle zostały wycofane), chociaż akurat w tej kategorii okrętów często eksperymentowano – zwłaszcza na Morzu Śródziemnym – i trafiały się pojedyncze jednostki uzbrojone w 30 jednorogów 18-funtowych, albo 8 do 18 jednorogów różnych kalibrów. Także parowo-żaglowe fregaty tego okresu uzbrajano w dwa do czterech jednorogów, w tym (rzadko) dwupudowych. Zatem mimo skuteczności i długiego okresu stosowania (blisko 100 lat) jednorogi nigdy nie spełniły nadziei swoich twórców i propagatorów (a jeszcze bardziej – historyków!) na odegranie roli działa uniwersalnego.
Przyjrzyjmy się najpierw trochę bliżej, jak je traktowano w artylerii lądowej. Wspomniałem wcześniej, że w armii rosyjskiej po prostu zastąpiły haubice – w rosyjskich bateriach występowały w miejscu i z grubsza w tej samej liczbie, gdzie u wszystkich innych (Francuzów, Anglików, Prusaków, Austriaków, Bawarczyków) wstawiano „klasyczne” haubice. Odpowiadało to rosyjskiej (i brytyjskiej) taktyce wykorzystywania haubic do prowadzenia w dużej mierze ognia płaskotorowego, z wykorzystywaniem rykoszetowania dla zwiększania zasięgu. Oczywiście w parze działo-taktyka trudno rozstrzygnąć, co było pierwotne – jajo czy kura, ale to kompletnie bez znaczenia. Polski artylerzysta doby napoleońskiej, dowodzący plutonem podczas wyprawy na Rosję w 1812 r. i nazywający francuskie haubice (dla Francuzów obusiers) granatnikami, podkreślał przewagę nad nimi rosyjskich jednorogów pod względem zasięgu. Z innych źródeł wiadomo także o tym, że były celniejsze. Wyraziłem kiedyś przypuszczenie (w artykule poświęconym artylerii okrętowej, gdzie wstawki dotyczące dział lądowych stanowiły boczny wątek), że „za te zalety płacono z pewnością większą masą, a mniejszą ruchliwością i szybkostrzelnością”. Ktoś, kto nie zrozumiał oczywistego przecież porównywania dwóch haubic (francuskiego granatnika i rosyjskiego jednoroga), uznał za stosowne podzielenie się odkryciem, jak to „strasznie się myliłem”. Zajmijmy się więc bliżej zbilansowaniem obu haubic/granatników, skoro mam teraz więcej czasu i miejsca, by się nimi zająć. Józef Jaszowski pisze wprawdzie ogólnikowo o dowodzonym przez siebie granatniku kilkucalowym, a kalibru rosyjskich jednorogów nie precyzuje nawet w taki sposób, ale mamy inne źródła dotyczące epoki napoleońskiej. Wiadomo, że zgodnie z edyktem cara Aleksandra z 14.11.1815 w Moskwie zgromadzono 875 dział zdobytych na Francuzach i ich sojusznikach podczas tragicznej (dla nas) kampanii 1812 r. Wśród egzemplarzy francuskich 24 procent stanowiły haubice 24-funtowe (starszych modeli Gribeauvala już nie znaleziono). Natomiast zgodnie z tym, co napisałem wcześniej, typowe dla rosyjskiej artylerii polowej były jednorogi ćwierć- i półpudowe. Trafiały się z rzadka inne (np. maleństwa 3-funtowe), ale dla porównania możliwości francuskiej i rosyjskiej standardowej broni haubicznej to bez znaczenia. Francuska haubica wz. 1808 (dla francuskiego i polskiego artylerzysty z tej epoki – granatnik) miała kaliber 148 mm, długość przewodu lufy 7 kalibrów (pod wpływem doświadczeń walk z Prusakami, Rosjanami i Brytyjczykami zdecydowanie już dłuższy niż we wcześniejszych haubicach armii Francji, gdzie były to wartości 4,3 oraz 5 kalibrów), długość lufy 120 cm i masę 327 kg. Strzelała granatami o masie 6,1 kg (czyli 12,5 funta, bowiem ta 24-funtowość opisywała kaliber odpowiadający – z grubsza – długiemu działu 24-funtowemu) używając kilogramowego ładunku miotającego. U Rosjan pominę niezwykle ciężkie jednorogi pół-pudowe (688 kg we wz. 1805), ponieważ należąc do artylerii pozycyjnej zapewne Polaków i Francuzów nie goniły. Pozostaje jednoróg ćwierćpudowy, który w wersji dla artylerii pieszej (o taką chodziło też w przypadku Francuzów) wz. 1805 miał kaliber 122 mm, długość przewodu lufy 8,5 kalibru, długość lufy 135 cm i masę 360 kg. Strzelał granatami o masie 3,88 kg (czyli 9,5 funta, bowiem tu ta 10-funtowość, czyli ćwierć puda, opisywała rzeczywistą masę pocisku) używając ładunku miotającego ważącego 0,81 kg.
Zatem rosyjski jednoróg o kalibrze wynoszącym 82% kalibru francuskiej haubicy, strzelający granatami ważącymi tylko 64% wagi granatu francuskiego, miał masę równą 110% masy francuskiego odpowiednika. Naprawdę, „strasznie się myliłem” pisząc, że tego właśnie należałoby oczekiwać, skoro filozofia konstrukcji jednoroga polegała na wydłużeniu lufy w porównaniu z parametrami haubic wykorzystywanych w innych państwach!
Mimo dużego ciężaru i nieporęczności przy wpychaniu granatów do dłuższej lufy Rosjanie byli zadowoleni ze swoich jednorogów, ponieważ zapewniały im spory zasięg i celność. Zapewne mieli rację, skoro także inni, jak Austriacy, Brytyjczycy i Bawarczycy, podnosili zalety prowadzenia z haubic ognia płaskotorowego po wydłużeniu lufy, a i Francuzi stopniowo konstruowali coraz dłuższe haubice. Jednak charakterystyczna dla rosyjskich jednorogów polowych (także dla brytyjskich haubic polowych) budowa lawet, uniemożliwiająca podniesienie luf pod znaczniejszym kątem, czasem się mściła. Można przytoczyć dużą liczbę przykładów, gdzie losy kampanii (z reguły oblężenia jakiejś twierdzy) rozstrzygał granat spadający stromo na dach magazynu amunicji – eksplozja nie tylko powodowała wśród obrońców ogromne straty, ale też pozbawiając prochu uniemożliwiała dalsze strzelanie. Często chodziło o ciężką bombę z moździerza, ale nie brakowało przypadków, gdy w tej roli występował granat z haubicy utrzymującej ogień stromotorowy. Rosyjskie jednorogi strzelające na wprost do grubych wałów zamkowych miały na to bardzo małą szansę. Opisuje się za to przypadek, kiedy grupa francuskich haubic zajęła pozycję w zagłębieniu gruntu, z którego ledwo wystawały głowy obsługi. Ponieważ krótkie haubice z Francji można było podnosić pod kątem aż do 30 stopni, z tej pozycji swobodnie sięgały wroga. Za to rosyjski dowódca baterii nie mógł nic przeciwko nim zdziałać swoimi jednorogami, gdyż przy ich niezbyt stromotorowym ogniu przeciwnik schowany w zagłębieniu był dla niego praktycznie niedostępny.
W odniesieniu do artylerii okrętowej te zastrzeżenia nie miały znaczenia. Strzelanie stromotorowe na zwykłych żaglowcach prawie nie było możliwe (furty, olinowanie) i – poza przypadkami bombardowania nieruchomych celów lądowych – pozostawało na dodatek jeszcze długo bezsensowne. Dążenie do zmniejszenia masy działa spoczywającego prawie nieruchomo na lawecie okrętowej i nie włóczonego zaprzęgiem konnym po kiepskich drogach nie miało priorytetu. Natomiast pójście w kierunku lekkiego wydłużenia lufy haubic, jeśli chciano trafiać płaskotorowo w drewniane okręty, oraz znacznego zwiększenia ich kalibru, jeżeli granaty miały być skuteczne, oznaczały jak najbardziej kroki we właściwą stronę. Rosyjskie jednorogi nie przyczyniły się do przełomu w światowej artylerii pokładowej głównie dlatego, że Rosjanie nie stworzyli wraz z nimi całego systemu bezpieczeństwa niezbędnego dla granatów w takim zastosowaniu, jak uczynił to później Paixhans. Ta pięta achillesowa miała z pewnością swój udział w kilkudziesięcioletnim wycofaniu z uzbrojenia w latach 1805-1830, gdy rosyjska marynarka poszła za przykładem wiodących potęg morskich (Wielkiej Brytanii i Francji), które uznały zyski ze stosowania pocisków wybuchających na morzu za niewspółmiernie małe w stosunku do strat. Kiedy jednak ponownie zaczęto wykorzystywać granaty na zwykłych okrętach, wróciły na niewielką skalę także jednorogi, dowodząc poprawności całej koncepcji.
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Zachowane do dziś rosyjskie jednorogi odmian używanych w obronie wybrzeża i na okrętach.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 7:29, 16 Lip 2014    Temat postu:

W tym miejscu warto jeszcze poświęcić trochę uwagi budowie komór prochowych w haubicach (oraz w ich wydłużonej odmianie – jednorogach), ponieważ dawniej i w teraźniejszości przypisywano zmniejszonej (ewentualnie) średnicy tych komór oraz (czasem) stożkowej formie rozmaite cudowne, a całkiem nieprawdziwe właściwości.
Jeżeli pocisk był kruchy (kula kamienna, granat, pocisk wydrążony, karkas), należało do jego wyrzucania używać ładunku miotającego zmniejszonego w stosunku do standardowego (dla pełnej kuli żeliwnej tej samej średnicy). Jeśli pocisk musiał być duży, by zapewnić jego skuteczność (kula kamienna lub granat wykorzystane przeciwko grubym burtom dębowym okrętu), zastosowanie proporcji charakterystycznych dla artylerii klasycznej dawałoby nienormalnie wielkie i ciężkie działo. Kiedy ładunek miotający o stosunkowo niewielkiej masie zachowywał dużą średnicę przewodu lufy, robił się bardzo krótki, a jego proporcje przyjmowały wartości niekorzystne dla własności balistycznych. Trudno go było przepychać bez odkształceń wzdłuż przewodu lufy, wybuchał zbyt gwałtownie, a ciśnienie gazów miało niekorzystny rozkład. Gdy pociskiem miał być granat, każde wydłużenie lufy w artylerii gładkolufowej oznaczało wzrost kłopotów z jego prawidłowym ustawieniem i skontrolowaniem.
W rezultacie w XVI w. wrócono do idei działa komorowego, znanej od średniowiecza. Jak wspominałem na początku, w znacznie późniejszej artylerii odtylcowej komorowość armaty mogła oznaczać także komorę prochową o średnicy większej niż przewód lufy, ale w zdecydowanie przeważającej części interesującej nas tu epoki określenie „działo komorowe” jednoznacznie opisywało taką konstrukcję, w której ładunek miotający spoczywał w komorze o mniejszej średnicy niż reszta przewodu lufy. Nie miało dla tej nazwy najmniejszego znaczenia – jak błędnie wydaje się niektórym – czy zmniejszenie poprzecznego wymiaru komory odbywało się wzdłuż tworzącej walca, stożka, paraboli, kuli czy jeszcze innej krzywej, albo jak wyglądała strefa przejściowa między walcem przewodu lufy a komorą prochową.

W tym miejscu ciekawe może być (chociaż sporo późniejsze) wyliczenie rozmaitych wariantów tej budowy w okrętowych działach rosyjskich przez źródło Z EPOKI, czyli przez pracę Prakticzeskaja Morskaja Artillerija kapitana artylerii Ilina, wydaną w Sankt Petersburgu w 1841. Czytamy tam:
„Pod słowem >komora< rozumie się część przewodu lufy u samego dna, której największa średnica jest mniejsza od średnicy przewodu. Bywają komory rozmaitego typu. W działach wzoru 1804, działach bombowych, karonadach i moździerzach Coehorna komora jest cylindryczna; w jednorogach, półdziałach, działo-karonadach, falkonetach i moździerzach Gomera, a także w 36-funtowych działach wzoru 1812 – stożkowa (ściśle: w kształcie stożka ściętego). W końcu, w moździerzach floty, czyli siedzących – walcowo-stożkowa i stożkowa. Wśród karonad i dział bombowych są wyjątki, mianowicie w karonadach 48-funtowych i bombowych działach 68-funtowych mamy komorę stożkową. W jednorogach, działo-karonadach, półdziałach, falkonetach, działach 36-funtowych wzoru 1812, karonadach 48-funtowych, bombowych działach 68-funtowych i w moździerzach dwupudowych wzoru 1812 komora przylega bezpośrednio do przewodu lufy. W pozostałych działach połączona jest z przewodem lufy strefą przejściową o prostych lub półokrągłych ściankach. Dno komory w jednorogach z 1830 oraz 10-funtowym, w działach 36-funtowych wzoru 1812, w działach bombowych dwu- oraz półtora-pudowych, w karonadach 48-funtowych, w moździerzach Gomera oraz półdziałach jest płaskie z małym zaokrągleniem na krawędzi przenikania ścianek w dno. We wszystkich pozostałych działach dno komory jest półkuliste. Działa mające komory nazywa się komorowymi.
Komory stosuje się przede wszystkim w działach dużego kalibru, przeznaczonych do strzelania z użyciem małych ładunków miotających, przy czym ma się na uwadze umieszczenie prochu w przestrzeni najbardziej dogodnej dla jego spalania, a w konsekwencji dla najlepszego działania.
Co do najlepszej budowy komory, uczeni artylerzyści nie są zgodni. Jedni oddają pierwszeństwo komorom cylindrycznym, inni stożkowym. Wszyscy jednak uważają, że długość komory nie powinna być zbyt duża w porównaniu do jej średnicy, a okręg, do którego dotyka przód ładunku, zbyt mały względem kalibru działa. Oprócz tego, mając na uwadze przy najlepszym konstruowaniu komory uzyskanie odpowiedniego spalania prochu, trzeba też pamiętać o zapewnieniu działom łagodnego odskoku. Ogólnie rzecz biorąc, problem komór należy do grupy najważniejszych zagadnień artyleryjskich, z którymi największy związek ma teoria spalania prochu. Niezależnie od formy, pojemność komory powinna być proporcjonalna do ilości prochu. Jeśli ładunek nie wypełnia komory, nie oddziałuje w sposób proporcjonalny do ilości prochu.”

Taka budowa dawała wiele korzyści, niekoniecznie wykorzystywanych wszystkie naraz i w jednakowym stopniu, ponieważ to zależało od ogólnej koncepcji działa. Wymieniłem je wyżej, przy opisie narodzin moździerzy. Dla haubic najważniejsze polegały na redukcji masy przy zachowaniu dużego kalibru, nadaniu podłużnego kształtu małemu ładunkowi miotającemu i stworzeniu oparcia dla granatu. W charakteryzowanych wcześniej działach weneckich z XVII w. i rosyjskich jednorogach z wieku XVIII zwężanie się komory prochowej pozwoliło na podobne poprowadzenie zewnętrznych ścianek lufy w tym rejonie i przez to redukcję masy. W typowych haubicach z cylindryczną komorą prochową czasami uzyskiwano zmniejszenie masy przez skokowe zmniejszenie zewnętrznej średnicy sztuki dennej (oczywiście na tyle, by zachować wystarczająco grube ścianki komory). Jednak komorowość działa przynosiła też poważne wady. Najważniejsza polegała na kłopotach przy wprowadzaniu ładunku miotającego. Normalnie wsuwało się go wzdłuż przewodu lufy do końca, ale w dziale komorowym z uskokiem krawędzi na przejściu do komory było to oczywiście niemożliwe, ponieważ podkalibrowy ładunek należało poprowadzić centralnie, z dala od ścianek, i wycelować dokładnie w przestrzeń komory. Im dłuższe działo, tym trudniejsza była to operacja, tym łatwiej o jej niedokładność, tym mniejsza występowała możliwość kontroli. Za to ładunek mógł przybrać najlepsze proporcje, a jeśli już został wprowadzony prawidłowo, to leżał pewnie i w optymalnym dla oddania strzału miejscu. Tę drogę wybrała więc zdecydowana większość konstruktorów projektujących haubice o bardzo krótkich lufach, wykorzystywane na dodatek z reguły do ognia w miarę stromotorowego.
Sytuacja ulegała zmianie, gdy zaczęto przywiązywać większą wagę do płaskotorowego strzelania granatami, a nadzwyczajna lekkość haubic, prowadząca do ich słabo kontrolowanego i gwałtownego odrzutu oraz – przynajmniej wg ówczesnych poglądów - obniżająca zasięg, przestała być wynoszona na pierwsze miejsce. Wspomniałem już, że po wydłużeniu luf haubic konstruowano nawet modele całkowicie bezkomorowe. Jednak najczęstszym rozwiązaniem, przyjętym także w jednorogach, było adaptowanie znanej od XVI w. komory stożkowej, w wersji stosowanej najpóźniej w wieku XVII, czyli bez żadnego uskoku krawędzi na przejściu od przewodu lufy – większa średnica stożka miała wartość równą średnicy przewodu. Taka stożkowa komora dawała w moździerzach ciasne i dość precyzyjne ustawienie bomby bez żadnych klinów pomocniczych, lecz przy prawie poziomo ustawionych lufach nowych haubic jej główną zaletą była łatwość wprowadzania ładunku miotającego. Za to trzeba było temu ostatniemu też nadawać stożkowy kształt, a i tak kiepsko się układał. Problem z utrzymaniem położenia i kształtu kartusza nasilał się wprost proporcjonalnie do zmniejszania kąta podniesienia. Przy strzelaniu płaskotorowym powodowało to wielką ilość „niewypałów” (pocisk w ogóle nie wylatywał z lufy, albo na znacznie mniejszą niż standardowa i nieprzewidywalną odległość), zanim nie wymyślono w połowie XIX w. specjalnie ukształtowanych przybitek korkowych wprowadzanych do środka kartusza dla jego usztywnienia. Na dodatek działa z komorą stożkową uważano za mniej wytrzymałe od tych z komorą cylindryczną.

W 1787 r. Francuzi, zszokowani skutecznością brytyjskich karonad (i próbujący im, trochę bezpodstawnie, przypisać całą zasługę zwycięstw Anglików pod koniec wojny amerykańskiej) wprowadzili wspomniane już tu przeze mnie haubice okrętowe z brązu. Wzorowane na lądowych, miały wg założeń strzelać – tak jak one – granatami. W przeciwieństwie do haubic Gribeauvala te francuskie haubice okrętowe wykonywano ze stożkową komorą prochową (ale nie taką jak w jednorogach czy w pruskich haubicach 25-funtowych wz. 1777, gdyż z większą średnicą stożka wciąż mniejszą od średnicy przewodu lufy), lecz oczywiście niewiele im to pomogło. Na lądzie, po podniesieniu lufy pod kątem rzędu 15 stopni mogłyby zapewne coś zdziałać, jednak na morzu, strzelając płaskotorowo ze swoich nadzwyczaj krótkich luf, szkodziły bardziej swoim niż wrogom. Jak wspomniałem wcześniej, nazwano je oficjalnie Obusiers de Vaisseaux, czyli granatnikami okrętowymi. Zbyt krótkie i za lekkie, oficjalnie zostały wyparte przez żeliwne karonady jeszcze zanim Francuzi wyrzekli się stosowania na morzu pocisków wybuchających. Faktycznie przetrwały dłużej tam, gdzie mała masa miała absolutny priorytet.

Na początku XIX wieku stan artylerii przystosowanej do wykorzystywania granatów przedstawiał się następująco.
Na lądzie, gdzie znacznie łatwiej było obsługiwać te niebezpieczne pociski (brak kołysania, na ogół lepsze światło, duża przestrzeń, mniejszy pośpiech), gdzie mogły mieć szerszą gamę kalibrów (ponieważ używano ich też przeciwko niczym nieosłoniętej sile żywej), gdzie dało się bez przeszkód (przy odpowiedniej konstrukcji lawet) prowadzić także ogień dość stromotorowy, gdzie ewentualna eksplozja granatu już w lufie przynosiła znacznie mniejsze straty (działa stały od siebie w dużej odległości, a ląd ani nie dał się podpalić, ani nie tonął po wyrwaniu dziury), znajdowały równoprawne do innej amunicji zastosowanie. Jeśli okresowo i miejscowo były wypierane (np. przez szrapnele), to tylko na skutek zmian w poglądach co do skuteczności rozmaitych pocisków w różnych okolicznościach.
Jednak, mimo licznych udanych eksperymentów z wystrzeliwaniem granatów ze zwykłych dział długolufowych, nadal uważano taką praktykę za zbyt niebezpieczną i nie wprowadzano jej do ogólnego użytku. Ciągle więc potrzebowano artylerii specjalistycznej, zatem moździerzy dla bomb oraz haubic (czyli granatników) dla granatów mniejszego kalibru, zaś dział długich dla pełnych kul. Wydłużone granatniki rosyjskie (jednorogi) zwróciły uwagę na skuteczność strzelania pociskami wybuchającymi ogniem płaskotorowym i możliwość zwiększenia zasięgu takiego strzału, jednak miały swoje własne wady (nie sięganie przeciwnika ukrytego w zagłębieniach terenu, za pagórkami itp.) i nie spełniły nadziei Martynowa oraz Szuwałowa na działo uniwersalne, które wyparłoby broń wyspecjalizowaną. Oczywiście jednorogi strzelały czasem pełną kulą (tak jak działa długie strzelały z rzadka granatem), ale nie były w tym równie dobre jak artyleria klasyczna, a ich zalety w stosunku do klasycznych haubic obniżała też większa masa, wynikająca z niej mniejsza ruchliwość i zapewne (brak potwierdzenia i brak zaprzeczenia w obiektywnych źródłach; wniosek oparty jednak na logice - głupkowato lekceważonej przez niektórych historyków i pasjonatów historii) mniejsza szybkostrzelność.
Nadal najbardziej popularne były haubice komorowe, z komorą stożkową lub cylindryczną, chociaż trafiały się też bezkomorowe, czyli z przewodem lufy o niezmiennej średnicy od wylotu do dna.
Tymczasem na morzu częstotliwość wypadków z granatami i skala ich skutków doprowadziły wówczas do niemal CAŁKOWITEGO WYCOFANIA takich pocisków z pokładów. Anglicy już pod koniec XVIII w. odmówili w marynarce wojennej wyposażania karonad w amunicję obejmującą granaty, Francuzi zakazali używania pocisków wybuchowych w sierpniu 1801 r., zaś Rosjanie regulaminem z 1805 r. zarządzili zdjęcie z okrętów wszystkich jednorogów, a przynajmniej nie wyposażanie w nie nowych jednostek. Oczywiście chodziło o standardowe uzbrojenie i standardową amunicję w standardowym użyciu, ponieważ wyjątki potwierdzające regułę zawsze się trafiały w sytuacjach bardzo szczególnych.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 5:35, 18 Lip 2014    Temat postu:

Długi okres pokoju po wojnach napoleońskich, początkowo naznaczony kryzysem ekonomicznym, jaki wywołały, nie sprzyjał wielkiej innowacyjności w dziedzinie artylerii i nie skłaniał do pośpiesznych zmian wyposażenia. Jednak projektanci i wizjonerzy nie spoczęli na laurach, więc chociaż większość przełomowych konstrukcji zatrzymywała się tylko na etapie eksperymentów, były wśród rzeczy bardzo ważne. Nadal marzono też o wymyśleniu działa, które nie tyle mogłoby strzelać wszystkimi rodzajami amunicji (do tego nadawało się już wtedy każde z istniejących), ale czyniłoby to niemal równie dobrze jak odmiany wyspecjalizowane w jednym rodzaju pocisku i z taką samą gwarancją bezpieczeństwa dla strzelającego.
Po wymyśleniu metody „na jeden ogień” i szpigli, wdrożeniu podstawowych procedur w miarę bezpiecznego postępowania, problem jeszcze silniej niż wcześniej koncentrował się bowiem nie na MOŻLIWOŚCI, tylko na zyskach i stratach. Bardzo długie działa wyrzucały na testach granaty, ale wciąż nie widziano sensu we wprowadzeniu tego do codziennej i ogólnej praktyki (mimo ograniczonych prób pod koniec wojen napoleońskich), skoro haubice robiły to lepiej. Jednoróg strzelał czasem pełnymi kulami, jednak Rosjanie zachowali we wszystkich strukturach CO NAJMNIEJ połowę dział długich, gdyż biorąc pod uwagę donośność, celność (a zatem skuteczność) itd., one były dla tej amunicji ZNACZNIE LEPSZE. Oczywiście dla konstruktorów stanowiło to jedynie doping dla wymyślenia typu, który mógłby ujednolicić artylerię.
Inni pracowali nad ponownym wprowadzeniem pocisków wybuchających do artylerii okrętowej, zdając sobie sprawę, jakie potencjalnie groźne skutki mogłoby mieć ostrzeliwanie granatami drewnianego, bardzo łatwopalnego okrętu, o wytrzymałości znacznie mniejszej od kamiennych twierdz lądowych. Badania przebiegały szybciej w krajach, które miały więcej do zyskania. Panująca na morzach Royal Navy nie tylko nie widziała oczywiście żadnej potrzeby zmian istniejącej sytuacji, ale starała się „nie wychodzić przed szereg”, by nie dopingować innych do radykalnego odchodzenia od standardów i nie prowokować do kosztownego wyścigu zbrojeń, po którym nie musiałaby pozostać na pierwszym miejscu. Brytyjczycy eksperymentowali więc z granatami, lecz nie spieszyli się z przenoszeniem wyników tych prób do praktyki. Tymczasem we Francji wielu marzyło o rewanżu za klęskę pierwszego cesarstwa i zastanawiało się, jaka cudowna broń mogłaby to umożliwić.

ARTYLERIA OKRĘTOWA PAIXHANSA
Jednym z nich był oficer artylerii lądowej, Henri-Joseph Paixhans, który po raz pierwszy zaprezentował swoją wizję w 1819 r., kiedy był w randze szefa batalionu. Jego pomysły stały się znacznie szerzej znane od 1822 r., gdy miał stopień pułkownika, ostatecznie skończył karierę jako generał i stąd tak się go najczęściej opisuje. Opublikowałem kiedyś („Morze, Statki i Okręty” nr 1/2003) cały artykuł na temat systemu Paixhansa, więc tutaj tylko w telegraficznym skrócie założenia, jakie uległy u podstaw jego pracy i ostateczny jej wynik.
Paixhans wiedział, że aby przekonać marynarkę do przywrócenia na pokłady okrętów dział strzelających granatami, musi pokazać, że: 1) da się to zrobić bardzo bezpiecznie; 2) da się to zrobić bez obniżenia szybkostrzelności; 3) można tymi pociskami strzelać płaskotorowo na znaczne odległości, nie opierając całej nadziei ognia dalekosiężnego na rykoszetach, jak w haubicach polowych; 4) można skonstruować działa wyrzucające wielkie granaty (tylko takie były skuteczne przeciwko grubym burtom dębowym liniowców), a mimo tego same nie łamiące pokładników, które zostałyby obciążone ich masą.
Jak zawsze w takich przypadkach (podobnie już było np. przy jednorogach), Paixhans musiał pójść drogą kompromisu – nowością było położenie maksymalnego nacisku na bezpieczeństwo, bez czego nie istniała szansa akceptacji ze strony oficerów marynarki. Stworzył więc nie tylko działo, ale opracował do niego amunicję i zaproponował cały system dotyczący przechowywania, przenoszenia, uzbrajania oraz ładowania pocisków. Łączenie przeciwstawnych wymagań doprowadziło go – jak wielu przed nim i po nim – do modelu z lufą o pośredniej długości między przyjmowanymi w haubicach i działach długich. Ponieważ MUSIAŁ dać wielki kaliber (dopiero wprowadzenie artylerii gwintowanej z długimi pociskami zmieniło tę sytuację), a nie mógł sobie pozwolić na nadmierną masę działa, zastosował komorowanie. Dzięki temu ładunek miotający leżał w miejscu otoczonym grubymi warstwami metalu, a wokół przewodu lufy znajdowały się względnie cienkie, lekkie powłoki. Mogąc wybierać różne znane kształty komory prochowej, Paixhans zastosował tradycyjną dla francuskich haubic formę cylindryczną, stawiając ją wyżej od stożkowej – oczywiście znał już wszystkie zalety i wady, opisane przeze mnie wcześniej, więc nie był to wybór przypadkowy lub nieświadomy. Ponieważ największym problemem przy takim kształcie było celowanie w mniejszy otwór (bardzo odległy od wylotu lufy) podkalibrowym ładunkiem miotającym, użył kilku ulepszeń (nie twierdzę przy tym, że je wymyślił). Przede wszystkim zrobił (znane od dawna w karonadach) stożkowe przejście między walcem przewodu lufy a walcem komory prochowej – dzięki temu ładunek miotający, przepychany wzdłuż przewodu, automatycznie centrował się w stożku przed wejściem na swoje miejsce. Nie likwidowało to całkiem trudności, ale je osłabiało. Ponieważ artylerzyści i tak narzekali, w kolejnych modelach zmniejszył różnicę między średnicą lufy a średnicą komory. Po drugie, stempel do jego działa haubicznego miał dwa różne końce – jeden, szeroki, odpowiadał średnicy przewodu i służył do dociskania przybitek; drugi, wąski, do wpychania ładunku prochowego. Także wycior z baranicy był tak ukształtowany, by istniały powierzchnie czyszczące przewód, stożek przejściowy i komorę właściwą. Paixhans uczynił wiele dla poprawy bezpieczeństwa. Pominę tu (skądinąd bardzo ważne) udoskonalenia w przechowaniu ładunku, granatu i zapalników, w metodach ich przenoszenia itp. Skupię się na granacie już osadzanym w lufie. Jasne jest, że pocisk łączony był w jedną całość ze szpiglem z miękkiego drewna (tu odpowiadającym kształtem pośredniej strefie stożkowej przed komorą prochową), w tym wypadku cienkimi metalowymi taśmami. Dzięki temu precyzyjniej dało się ustalać położenie zapalnika (w działach Paixhansa wprost w przód). Ale teraz dodatkowo dociskano granat z zewnątrz specjalną przybitką. Aby nie naciskać na zapalnik, była ona wykonana w postaci pierścienia szczelnie dopasowanego zewnętrzną powierzchnią do przewodu lufy, lecz wewnątrz zostawiającego miejsce i na wypukłość kuli i na zapalnik. Szerszy koniec stempla miał na czole wydrążenie będące negatywem tej wypukłości i wystającej końcówki zapalnika. Dzięki temu można było energicznie dobijać do siebie (poprzez czołową przybitkę) wszystkie elementy naboju, bez obawy o ich uszkodzenie (chodziło oczywiście przede wszystkim o ochronę zapalnika).
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Wszystkie te udoskonalenia nie zmieniały faktu, że działo a la Paixhans miało długość i masę pośrednie między używanymi wtedy działami długimi a haubicami, dokładnie tak jak wcześniej w armatach weneckich „nowego pomysłu” i potem w jednorogach*.

*. W rosyjskiej artylerii lądowej pół-pudowy jednoróg wzór 1805 miał kaliber 152 mm, długość 159 cm, masę 688 kg; w tym samym czasie prawie identyczne kalibrowo działa francuskie charakteryzowały się następującymi parametrami: działo 24-funtowe wzór 1775 (o kalibrze 153 mm) było długie na 323 cm i ważyło 2740 kg; haubica wzór 1803 (o kalibrze 151,5 mm) miała długość 101 cm i masę 300 kg. Czyli w omawianym przypadku stosunek długości dla działa długiego, jednoroga i haubicy o niemal tym samych kalibrach wynosił 323 : 159 : 101 cm, a stosunek mas odpowiednio 2740 : 688 : 300 kg.
W rosyjskiej artylerii morskiej z lat 1830-tych pół-pudowy jednoróg miał kaliber 152,4 mm, długość 2432 mm, masę 1440 kg, działo 24-funtowe o kalibrze 151 mm było długie na 3200 mm i ważyło 2438 kg, karonada 24-funtowa o kalibrze 150 mm charakteryzowała się długością 1511 mm i masą 720 kg. Zatem stosunek długości działa do tegoż parametru jednoroga i karonady wynosił 3200 : 2432 : 1511, a dla mas odpowiednio 2438 : 1440 : 720.

Oczywiście, aby takie porównanie miało jakikolwiek sens, trzeba zestawiać artylerię zbliżonego kalibru i zbliżonej daty użytkowania. Działa Paixhansa miały ogólnie kalibry dużo większe niż w używanych równolegle francuskich działach długich, ale odlano też trochę najmniejszych 30-funtówek o kalibrze 163 mm. Ówczesne standardowe działa 30-funtowe marynarki Francji miały kaliber 164,7 mm. Nie znam francuskiej haubicy lądowej, którą dałoby się użyć do tego porównania, więc posłużę się brytyjską haubicą 32-funtową, o kalibrze 160 mm.
Otóż biorąc odpowiednio parametry działa długiego, działa Paixhansa (modele z 1840 r.) i wspomnianej haubicy otrzymamy dla długości stosunek 2829 mm : 2427 mm : 1600 mm, a dla mas stosunek 2990 kg : 1480 kg : 890 kg.
Znowu, podobnie jak to było przy jednorogach, oczekiwano od działa pośredniego między haubicą a armatą, że będzie strzelać równie dobrze granatami jak pełnymi kulami, ale znowu kiepsko się do tej drugiej funkcji nadawało, rzadko więc było w takim zakresie wykorzystywane. Za to wprowadzono podobny dualizm nazewniczy – tak jak ten sam jednopudowy jednoróg mógł być nazywany 40-funtowym (od nominalnej masy granatu) i 48-funtowym (od nominalnej masy pełnej kuli), podobnie to samo działo Paixhansa o kalibrze 223,3 mm było określane jako „de 80” (od nominalnej masy pełnej kuli w funtach) oraz jako „de 0,22” (od kalibru w metrach), a strzelało naprawdę prawie wyłącznie granatami 52,5-funtowymi!


Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Pią 5:41, 18 Lip 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6200
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Nie 8:04, 20 Lip 2014    Temat postu:

Brytyjska marynarka wojenna także prowadziła próby z działami okrętowymi zaprojektowanymi specjalnie do wyrzucania granatów, ale nie widząc żadnego interesu w inicjowaniu zmian, zareagowała ich instalowaniem dopiero wtedy, gdy francuska praktyka uniemożliwiła dalsze czekanie. Owe działa różniły się od francuskich kształtem zewnętrznym i parametrami, ale najważniejszą odrębnością było wykorzystanie stożkowej komory prochowej. Brytyjczycy zdawali sobie sprawę z jej wad, ale ponieważ od kilku stuleci bili na morzach przeciwników w dużej mierze dzięki większej szybkostrzelności, nie chcieli z niej zrezygnować w nowym typie artylerii. Zaś właśnie stożkowość komory, ułatwiająca nabijanie, temu sprzyjała. Amerykanie początkowo dość ściśle wzorowali się na konstrukcji francuskiej, jednak około połowy XIX w. przeszli (w artylerii Dahlgrena) na komory stożkowe i podobne, a z kolei Anglicy eksperymentowali z komorami w typie Paixhansa. Dla Brytyjczyków standardem pozostała do końca komora stożkowa, w US Navy wykorzystywano oba „patenty”. Złe układanie się stożkowego ładunku w komorze, powodujące niewypały lub znaczne pogorszenie osiągów balistycznych, w dużej mierze przezwyciężono po opracowaniu przybitek korkowych o specjalnym kształcie, umieszczanych w środku kartusza.
[link widoczny dla zalogowanych]
KONIECZNIE TRZEBA ZWRÓCIĆ TU UWAGĘ, że w okresach, kiedy w artylerii okrętowej pojawiała się tendencja do ujednolicania kalibrów przy wysokich ich wartościach, powodowało to zapotrzebowanie na niby zwykłe armaty długie, strzelające pełnymi kulami, ale właśnie bardzo skracane (na najwyższe pokłady nie dało się wstawiać tak samo ciężkich dział, jak na najniższy, ze względów statecznościowych). W takich przypadkach zdarzało się komorowanie, dla ratowania proporcji. Zatem komorowe działa „długie”, nie związane z granatami, też miały tradycję sięgającą wstecz co najmniej do XVI w. Traktowanie komorowania jako bezwzględnego wskaźnika przystosowania danego działa do pocisków wybuchających jest BŁĘDNE i świadczy o ignorancji piszącego.
Nie jest więc prawdą, że armaty „zwykłe” nigdy nie występowały w wersjach komorowych, podobnie jak nie jest prawdą, że każda haubica musiała być działem komorowym. To tylko trendy – silne, z wielokrotnie już wyjaśnianych powodów, ale nie wykluczające przeciwstawnych możliwości.

I jeszcze trochę o rzeczy kompletnie nieistotnej, czyli o nazwach, skoro niektórym wydają się one MYLNIE przewodnikiem do konstrukcji.
Głównym celem Paixhansa było ponowne wprowadzenie pocisków wybuchających na pokłady okrętów, aby nawet stosunkowo mały okręt uzbrojony w niewielką liczbę dział konstrukcji pułkownika był w stanie poważnie zagrozić potężnym liniowcom – w oczywistej intencji przekreślenia dominującej pozycji Royal Navy. Podkreślanie uniwersalności (przydatności do strzelania każdym rodzajem amunicji, w tym także pełnymi kulami), zresztą nieco pozornej, stanowiło już uboczny efekt „reklamowy”. Dlatego sam Paixhans nazwał swoje działo najpierw canon a bombe, czyli działem do strzelania bombami (= dużymi granatami). Potem wolał jednak stosować określenie canon obusier, zatem działo-granatnik, albo – jeśli przyjmiemy powszechne dziś tłumaczenie francuskiego granatnika na haubicę (z uwagi na pojawienie się zupełnie innej broni nazwanej granatnikiem) – działo-haubica czy armatohaubica albo haubicoarmata.
Taka nazwa jest używana w artylerii także dzisiaj, na całym świecie. Nawet kompletny laik w tych sprawach może użyć Google, by sobie dowoli poczytać o dzisiejszych armatohaubicach brytyjskich, francuskich, słowackich, polskich itp. Problem w tym, że chociaż nowoczesna artyleria tego typu też łączy w sobie, jak zresztą wskazuje sama nazwa, cechy działa długiego i haubicy, to z działami Paixhansa ma wspólną jedynie pośrednią długość lufy oraz – często – wykorzystywanie różnorodnej amunicji. Jednak podstawową ideą stworzenia nowoczesnej armatohaubicy [każdej, a nie radzieckiej, jak się śni niektórym] było zapewnienie możliwości prowadzenia ognia stromotorowego (o kącie podniesienia 45 stopni, czasem nawet 65 stopni) do jednych celów oraz ognia na wprost do innych celów. Paixhans nigdy do tego nie dążył, ponieważ dla ówczesnej artylerii morskiej strzelanie stromotorowe było wykluczone na dolnych, najważniejszych pokładach, ryzykowne na górnych, a – poza ostrzeliwaniem celów lądowych – całkiem bezsensowne w każdym miejscu, z uwagi na brak dalmierzy i wystarczająco sprawnych systemów kierowania ogniem. Dlatego współczesna nazwa „armato-haubicy” lub „haubicoarmaty” nie pasuje do historycznego canon obusier Paixhansa, podobnie zresztą jak nie brzmi dobrze (skąinąd zupełnie logiczne) określenie oryginalne canon a bombe, skoro obecnie zarówno armata, jak i bomba kojarzą się z czymś zgoła innym, a większość dział może strzelać bardzo zróżnicowaną amunicją, w tym granatami.
Działa haubiczne wg idei Paixhansa przyjęto w innych państwach ostrożnie, ale bez dłuższej zwłoki, zdając sobie sprawę z konieczności przeciwdziałania francuskim pomysłom, albo mając nadzieje na podobne zdyskontowanie ich potencjalnych zalet. Jak już wspomniałem, z uwagi na problemy z ładowaniem działa komorowego Brytyjczycy – przywiązani do swojej przewagi w zakresie szybkostrzelności i osiąganych dzięki niej sukcesów – wybrali stożkowy kształt komory prochowej. Nie widzieli też powodu, by powtarzać dość skomplikowany bieg zewnętrznych powierzchni dział francuskich i bazowali na swoich doświadczeniach. W rezultacie odróżnienie brytyjskiej armaty długiej od brytyjskiego działa haubicznego z tego samego okresu, bez możliwości obejrzenia przekroju albo dokonania szczegółowych pomiarów, wymaga dużego doświadczenia i szczegółowej wiedzy – paskudne pomyłki trafiają się nawet najbardziej uznanym autorom, jak Frank Howard czy Galina Grebienszczikowa. Amerykanie wzorowali się raczej na Brytyjczykach pod względem formy zewnętrznej, a od Francuzów wzięli metodę komorowania (później Dahlgren, o którym jeszcze będzie mowa, wykorzystywał stożkową komorę prochową z dział brytyjskich), Rosjanie posługiwali się prawie kopiami broni brytyjskiej, przynajmniej w przypadku najbardziej typowych 68-funtówek (dla większych kalibrów preferowali cylindryczne komory prochowe).
Te niuanse konstrukcyjne miały pewne znaczenie praktyczne, lecz dla każdego ówczesnego artylerzysty było ABSOLUTNIE JASNE, że zawsze chodziło o TEN SAM TYP dział. Dlatego dość dowolnie operowano nazwami, chociaż stworzono oczywiście terminologię oficjalną, pasującą do języka danego narodu. Rosjanie wybrali dosłowne tłumaczenie autorskiego określenia Paixhansa, czyli „bombowaja puszka”. Niemcy używali – w zależności od indywidualnych upodobań – też takiej kalki, w postaci „Bombenkanone”, ale ponadto tłumaczenia oficjalnego terminu francuskiego, w formie „Haubitz-Kanone”. Anglosasi także przetłumaczyli pierwotną nazwę Paixhansa, co dało im „shell gun”. W rezultacie jednak, podobnie jak to już było przy haubicy, wyodrębniły się (zapewne mimo woli) dwa nurty nazewnicze: jeden podkreślał pośrednią pozycję nowej broni między haubicami a armatami – canon obusier, Haubitz-Kanone, zaś drugi kładł nacisk na szczególne przystosowanie do strzelania granatami – canon a bombe, bombowaja puszka, Bombenkanone, shell gun. Marzenia niektórych, że ta różnorodność określeń odnosiła się w ówczesnej artylerii do odmienności konstrukcyjnej, pozostaną marzeniami.
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Artykuły tematyczne Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3  Następny
Strona 1 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin