Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna www.timberships.fora.pl
Forum autorskie plus dyskusyjne na temat konstrukcji, wyposażenia oraz historii statków i okrętów drewnianych
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Granaty na lądzie i morzu
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Artykuły tematyczne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 10:00, 23 Lip 2014    Temat postu:

Okrętowe działa haubiczne przechodziły okresy wzlotów i upadków, ponieważ przy ogólnym ówczesnym poziomie artylerii miały w sumie co najmniej tyle samo ważnych wad, co zalet. Kulisty granat z podatnym na uszkodzenie, niezbyt pewnym zapalnikiem, nigdy nie gwarantował takiego stopnia bezpieczeństwa jak pełna kula (np. szpigel mógł się rozpaść przedwcześnie, co powodowało utratę niezbędnej pozycji). Względem okrętów skuteczny był tylko granat wielkiej średnicy. Z uwagi na brak mechanizacji i budowę ówczesnych jednostek, działa takiego kalibru nie mogły mieć klasycznej konstrukcji, która wiązałaby się z niedopuszczalnymi masami. Natomiast stosunkowo krótkolufowe działo haubiczne, cienkościenne, komorowe, wykorzystujące zmniejszone ładunki miotające, miało automatycznie mniejszy zasięg, jeśli musiało prowadzić ogień na wprost. Kiedy strzelało pełnymi kulami, skutek ich uderzeń przedstawiał się mizernie w porównaniu z efektami uzyskiwanymi w artylerii klasycznej. Zawodne zapalniki czasowe, nawet jeżeli akurat działały bez zarzutu, bardzo trudne było właściwie nastawić. Nie chodzi tu o technikę ustalania czasu wybuchu, też zresztą bardzo prymitywną, tylko o obliczenie, jaki czas będzie dla danej sytuacji odpowiedni – przy okręcie własnym i przeciwnika w ruchu, z możliwymi zmianami odległości oraz kursu. Za to granaty z zapalnikami uderzeniowymi, wybuchające natychmiast po zetknięciu się z burtą ostrzeliwanej jednostki, mogły poważniej zaszkodzić tylko okrętom słabszej budowy – wybuch na zewnątrz burty liniowca ze zdrowej dębiny nie dawał wiele.
Niektóre z tych doświadczeń przyszły z czasem. Początkowo, kiedy na testach poligonowych strzelano z nieruchomych, stabilnych platform, do całkowicie nieruchomych celów, z oczywistych powodów pozbawionych załogi, która mogłaby przeciwdziałać skutkom ostrzału, a na dodatek do celów wybieranych (z powodów ekonomicznych) spośród zużytych, rozpadających się i tak ze starości jednostek, wyniki były oszałamiające. Na ich podstawie głoszono, że byle bocznokołowiec uzbrojony w jedno lub dwa takie działa może teraz bez trudu zatopić w kilka chwil każdy okręt liniowy. Wiele osób nie rozumiejących potrzeby krytyki źródeł (specjalizujących się za to w podawaniu strony i wiersza do każdej głupoty, którą ktoś napisał przed nimi i biorących to za „naukowe” uprawianie historii) powtarza te brednie do dzisiaj, mimo że cała późniejsza historia wojen na morzu im zaprzeczyła. Marynarze, pomni smutnych doświadczeń z granatami w poprzednich okresach, nie byli też przekonani co do bezpieczeństwa całego systemu. Dlatego w latach 1830-tych działa haubiczne szybko pojawiły się na wielu okrętach, ale w skromnych liczbach. Na przykład w Royal Navy wchodziły w 1839 r. w skład regulaminowego uzbrojenia wszystkich liniowców i fregat oraz licznych korwet. Na żadnej jednostce nie było ich jednak więcej niż 12 sztuk i nigdzie nie przekraczały 15% całej artylerii.
Stopniowo, w miarę nabywania doświadczeń uzyskiwanych podczas ćwiczeń oraz w ogniu gwałtownych polemik entuzjastów i przeciwników nowej broni, zaufanie do jej niezawodności wzrastało, a obawy przed używaniem pocisków wybuchających ulegały osłabieniu. Pojawiły się też rozmaite udoskonalenia, jak (wspominane już przeze mnie choćby w kontekście wypadków) specjalne zakrywki bezpieczeństwa nakładane na zapalniki i zdejmowane dopiero tuż przed strzałem. W rezultacie, w regulaminowym uzbrojeniu brytyjskich okrętów z lipca 1848 r. działa haubiczne występowały na liniowcach na ogół w liczbie 12-26, stanowiąc w całości od 7 do 29% artylerii. Dla fregat i korwet ten wskaźnik mógł wynosić zero, ale w drugim skrajnym przypadku dochodził już do prawie 32%. Podobne tendencje (oczywiście nie przy tych samych wartościach) da się dostrzec także w innych marynarkach.
Bitwa pod Synopą w 1853 r., fałszywie zinterpretowana (pod prawie każdym względem) przez histerycznie nastawioną zachodnią opinię publiczną i sprytnie zdyskontowana przez Paixhansa, rzekomo dowiodła potwornie destrukcyjnej siły jego granatów. Niewielu zechciało wtedy zauważyć, że na okrętach rosyjskich było zaledwie 5 do 10 procent „bombowych puszek”, a w starciu 120-działowych trójpokładowców z fregatami i brygami, wynik i tak nigdy nie mógłby być inny, nawet gdyby nie użyto ani jednego pocisku wybuchającego. Oszukańcza wrzawa zrobiła swoje, więc w przededniu wojny krymskiej zaczęto upychać na okręty dużo większe niż dotąd liczby dział haubicznych. Na jednym z liniowców brytyjskich znalazły się aż 32 sztuki, na jednej z fregat stanowiły one w 1854 r. równo 56 procent całej artylerii.
W tym miejscu warto wrócić do rozwoju osadzanych w granatach zapalników, bardzo już zmienionych w stosunku do opisywanych i ilustrowanych przeze mnie wcześniej konstrukcji z początku XIX w. Ich omówienie zostanie poprzedzone ówczesnymi poglądami na temat optymalnego miejsca i czasu eksplozji pocisku wybuchającego.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 8:06, 25 Lip 2014    Temat postu:

W JAKIM MOMENCIE ZAPALNIK POWINIEN BYŁ ZAPEWNIĆ WYBUCH BOMBY LUB GRANATU
Kwestia ta miała szczególnie duże znaczenie, ale dotyczyła tylko zapalników czasowych. Przy ówczesnym typie artylerii (gładkolufowa, z kulistymi pociskami) zapalniki uderzeniowe były bowiem tak trudne do skonstruowania i zawodne, że o żadnych sensownych pomysłach z ustawianiem opóźnienia zapłonu w takim zapalniku nikt jeszcze nie mógł myśleć. Zatem do wyboru pozostawał tylko czas od zainicjowania zapłonu przy wystrzale w zapalniku czasowym do wybuchu granatu, albo po prostu moment uderzenia w przeszkodę. Zawodowi artylerzyści nie byli zgodni, jakie położenie pocisku względem celu było najdogodniejsze dla spowodowania wybuchu, zależało to ponadto od charakteru ostrzeliwanego obiektu i miejsca strzelania. Poza tym takie ustalenie mogło mieć dużą wartość przy bombardowaniu celów nieruchomych. Natomiast w walce manewrowej, przy stale zmieniającej się odległości między przeciwnikami, bardziej liczyło się średnie prawdopodobieństwo zadania znaczących strat w każdej sytuacji, a nie wyznaczenie optymalnej nastawy dla przypadku, który mógł w praktyce wcale nie zaistnieć.
Artyleria lądowa bardzo często bombardowała obiekty nieruchome, jak forty, miasta, duże zgrupowania wojska, stanowiska ogniowe przeciwnika, zdarzały się też (rzadko) przypadki strzelania do okrętów stojących na kotwicy. Granaty były w takich sytuacjach na ogół dość skuteczne, zwłaszcza w stosunku do celów mało rozproszonych. Względem twierdz, magazynów itp. najlepiej spisywały się wielkie bomby moździerzowe. Uważano, że nastawa czasowa ich zapalników powinna zapewniać późny wybuch, aby pocisk zdążył wykorzystać swoją wielką energię nabytą przy stromotorowym opadaniu, wbił się w grunt umocnienia ziemnego, w mur, czy doszedł do fundamentów budynku. Obiekty drewniane łatwiej ulegały podpaleniu przy zapalniku czasowym nastawionym na długi czas działania. Bomby uderzały z takim impetem, że niebezpieczeństwo ugaszenia przez obrońców lub wyrwania zapalnika było nikłe, chociaż nie należało oczywiście przesadzać. Prawidłowość ta nie odnosiła się praktycznie do ostrzeliwania nieruchomych okrętów, bardzo trudnych do trafienia z moździerza, oraz rozproszonych wojsk, które na dużą odległość traktowano raczej szrapnelami. W stosunku do okrętów, zapalniki w granatach z haubic oraz (wyjątkowo) z dział długolufowych nastawiano też na długi czas palenia się ścieżki pirotechnicznej, aby pocisk zdążył dobrze się zagłębić w kadłub zanim wybuchł z niszczącym efektem miny (takiej do burzenia twierdz). Istniało wprawdzie niebezpieczeństwo unieszkodliwienia zapalnika przez atakowanych jeszcze przed wybuchem, ale nie było ono duże, a przedwczesna eksplozja, przed doleceniem do osłoniętego celu, oznaczała wyłącznie marnowanie amunicji. Sytuacja zmieniała się przy ostrzale z dużej odległości skupionych ugrupowań wojsk, często osłoniętych naturalnym czy sztucznymi przeszkodami. Uważano zwykle, że wybuch pocisku powinien następować tuż ponad celem, a zbyt długi czas spalania się ścieżki pirotechnicznej osłabiał skuteczność wybuchu i ułatwiał jego uniemożliwienie. Oczywiście zbyt krótki czas kończył się, jak zawsze, zmarnowaniem granatu. Gdy strzelano do wojsk nacierających w szyku rozproszonym, na większych odległościach za najlepsze uznawano szrapnele, na mniejszych – kartacze, więc ustawianie zapalnika czasowego granatu było bez znaczenia. Odpieranie ataku kolumn przeciwnika preferowało pełne kule, ale granaty też wykazywały dużą skuteczność, pod warunkiem ustawienia dość długiego czasu spalania się ścieżki pirotechnicznej - granat, który wybuchł przedwcześnie, był całkowicie bezużyteczny; natomiast przy długim czasie nastawy zapalnika, nawet jeśli nie eksplodował, lub dopiero za szykiem wroga, raził energią kinetyczną jak kula (aczkolwiek czynił to nieco gorzej, bo przy mniejszej masie - porównując pociski tego samego kalibru - i mniejszej prędkości). W sumie, precyzja ustawienia czasu wybuchu granatu w działaniach lądowych rzadko kiedy była sprawą wagi podstawowej, poza zadbaniem o brak zadziałania przedwczesnego. Oczywiście trzeba jednak przy tym pamiętać, że pocisk wybuchający był kilkakrotnie droższy od kuli, mniej od niej skuteczny, jeśli wykorzystywał wyłącznie energię kinetyczną, i dużo bardziej niebezpieczny dla własnych kanonierów. Właściwe ustalenie i dotrzymanie czasu wybuchu warunkowało więc sens ekonomiczny używania haubic (i ich odmian) przy ogniu o płaskim torze lotu granatu oraz znakomicie podnosiło skuteczność przy ogniu stromotorowym.
Kwestia ta przedstawiała się jednak jeszcze zdecydowanie poważniej w przypadku artylerii morskiej! Tutaj przedwczesny wybuch także eliminował jakąkolwiek szansę zaszkodzenia przeciwnikowi, ale nie można się było pocieszać, że w przypadku wybuchu zbyt późnego lub jego braku, i tak zostanie skuteczne działanie kuli. Dla grubych burt okrętów liniowych lekki i wolno lecący pocisk nie przedstawiał żadnego zagrożenia, pomijając walkę na bardzo małym dystansie. Jednak nawet doprowadzenie do wybuchu w obrębie celu mogło przynosić różne skutki w zależności od ustawienia zapalnika i panowała na ten temat duża rozbieżność poglądów. Przeważała opinia, że najlepiej doprowadzić do wspomnianego wcześniej efektu miny, czyli do zadziałania zapalnika dopiero po zagłębieniu się granatu w burtę lub dno (przy spadaniu z góry) okrętu. Generał Douglas uważał za ideał przebicie jednej burty i zagłębienie się w drugiej, dobrze przy tym rozumiejąc całkowitą przypadkowość takiego zdarzenia. W większości sytuacji zagłębienie się w burtę wymagało nie tylko długiego czasu spalania się ścieżki pirotechnicznej, ale i odpowiedniego doboru ładunku miotającego – nakładanie się na siebie dwóch bardzo trudnych do ustalenia czynników wybitnie obniżało prawdopodobieństwo uzyskania dobrego rezultatu. Jeśli już nawet do takiego prawidłowego i równoczesnego doboru dwóch zmiennych jakoś doszło, wcale nie gwarantowało sukcesu. Ówczesne badania wykazały, że gdy granat uderzał z zapalnikiem czasowym skierowanym do przodu (podobno bardzo częsty przypadek), drewno czopowało zapalnik, prowadząc do jego wygaszenia. Douglas twierdził, że w połowie XIX w. średnie prawdopodobieństwo zgaszenia zapalnika czasowego w takiej sytuacji wynosiło 1:3, chociaż mam poważne wątpliwości co do naukowych podstaw tych obliczeń. Z kolei Francuzi utrzymywali, po badaniach przeprowadzonych w 1836 w Gavre, że gdy „pocisk wciska się w drewno, siła czy elastyczność włókien drewnianych odrzuca go do tyłu, jeśli penetracja nie jest dość głęboka by pozwoliła włóknom zamknąć się za pociskiem, trzymając go w ten sposób uwięzłego w drewnie”. Dlatego na wszelki wypadek dawano duże ładunki miotające i długi czasy spalania się ścieżek pirotechnicznych zapalników, co przy celach o lekkiej konstrukcji oznaczało często przebicie obu burt bez wybuchu i bez spowodowania większych szkód u przeciwnika. Wielu autorów podkreślało mimo wszystko wyższość takiej nastawy zapalnika, gdyż w przypadku utkwienia granatu w drewnie kadłuba, paląca się dłuższy czas mieszanka powodowała często pożar na wrogim okręcie, co było bardzo groźne, nawet jeśli ostatecznie nie doszło do wybuchu. Wskazywano tu na sukcesy Rosjan w wojnie krymskiej. Zdaniem sojuszników stosowali oni wtedy tylko zapalniki czasowe i preferowali bardzo długie czasy nastaw. Zapomina się jednak przy tym, że te sukcesy były bardzo nieliczne i niemal zawsze dotyczyły strzelania do okrętów nieruchomych, stojących na kotwicy. Poza tym należy uwzględnić sporą liczbę niewybuchów, częściowo spowodowanych możliwością ugaszenia zbyt długo spalającego się zapalnika.
Jeszcze mniejszą skuteczność wykazywały granaty w niszczeniu takielunku, ale i tu ich działanie zapalające (podobnie jak należących do nich zapalników czasowych) od czasu do czasu dawało groźny dla drewnianych jednostek efekt.
Poza walką między okrętami artyleria morska strzelała też do innych celów i tutaj zarówno wybór między zapalnikami (uderzeniowy lub czasowy), jak i ustalenie długości czasu palenia się ścieżki pirotechnicznej były podobne do problemów w artylerii lądowej, chociaż często przy wyższej skuteczności. Ta ostatnia wynikała zarówno z charakteru niektórych ostrzeliwanych obiektów, jak zdecydowanie większych kalibrów dział okrętowych w stosunku do polowych. Zapalniki czasowe w służbie morskiej zapewniały najlepszy efekt przy strzelaniu granatami do żołnierzy na lądzie, do otwartych łodzi zapełnionych żołnierzami, okrętów zatłoczonych ludźmi na górnych pokładach; także przy bombardowania miast i fortec, zwłaszcza podatnych na podpalenie.
Okazało się w praktyce, że granaty z bardzo krótkimi zapalnikami czasowymi całkiem przypadkowo działały też jak granaty z zapalnikami uderzeniowymi. Przy trafieniu pocisku w cel, ścieżka pirotechniczna ulegała przemieszczeniu, co prowadziło do natychmiastowej eksplozji. Dzięki temu czasowe zapalniki krótkiego zasięgu były w wysokim stopniu przydatne do płaskotorowego strzelania granatami do słabych konstrukcyjnie obiektów, aczkolwiek – jak twierdził ówczesny artylerzysta okrętowy - istniało niebezpieczeństwo przypadkowego przemieszczenia się mieszanki i wybuchu już od wstrząsu przy wystrzale, zwłaszcza gdy kanał centralny w zapalniku wykonano zbyt głęboko.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Nie 6:24, 27 Lip 2014    Temat postu:

TYPY I BUDOWA ZAPALNIKÓW W CZASIE WOJNY KRYMSKIEJ
Zapalniki czasowe marynarki
Używano równolegle zapalników bardzo tradycyjnej budowy, praktycznie niczym istotnym nie różniących się od tych z granatów do dział Paixhansa z lat 1820/30-tych (ideą sięgających zresztą do XVII w.), jak rozmaitych wersji dużo dojrzalszych konstrukcyjnie, ale koncepcyjnie niewychodzących poza ten sam schemat podpalania przy wystrzale ścieżki pirotechnicznej (z reguły za pomocą inicjatora z lontu sznurowego) wiodącej do ładunku rozrywającego, której długość (a zatem i czas palenia się) regulowano – teraz już nie tylko przez obcinanie.
Francuzi nadal preferowali wtedy zapalniki drewniane, o tradycyjnej budowie. Tyle tylko, że stosowane wcześniej przez nich (i przynajmniej też przez Brytyjczyków) pokrywki bezpieczeństwa (chroniące ścieżkę pirotechniczną przed przypadkowym zapłonem lub zawilgoceniem) ze smołowanego płótna, zastąpili ołowianymi. Można też przypuścić, że - podobnie jak Anglicy - uprościli i zracjonalizowali detale konstrukcji. W brytyjskich zapalnikach drewnianych do bomb moździerzowych zrezygnowano z wszelkich komplikacji kształtu zewnętrznego, wykonując je jako zwykłe stożki ścięte o prostych tworzących, kielichowe wgłębienie u wierzchołka zastąpiono walcowym rozwierceniem. Metalowa teraz pokrywka była z blachy cynowej. Pozostał sznurowy inicjator zapłonu. Najważniejszą zmianą, przynajmniej w zapalnikach francuskich, brytyjskich i amerykańskich, była rezygnacja z dotychczasowego odcinania czy odpiłowywania na długości, dla uzyskiwania właściwego wymiaru ścieżki pirotechnicznej. Teraz kanał centralny z mieszaniną pirotechniczną nie był przebity na wskroś. Na zewnętrznej powierzchni bocznej zapalnika zaznaczano po spirali szereg punktów oznaczających określone czasy palenia się mieszanki. Tuż przed strzałem, po ustaleniu, jaki czas będzie pożądany w konkretnym przypadku, przebijano lub przewiercano otwór poprzecznie do osi głównej zapalnika. Tu tym otworem ogień przechodził od kanału centralnego do ładunku rozrywającego w granacie. Zatem przebicie otworu blisko wierzchołka z inicjatorem zapłonu oznaczało bardzo krótki czas spalania ścieżki i szybki wybuch, a wykonanie poprzecznego otworu u samego dołu zapalnika było równoznaczne z koniecznością spalenia się całej mieszanki w kanale centralnym, zanim ogień dotarł do ładunku – stąd bardzo późny wybuch. Maksymalny czas spalania zapalnika do francuskiego XIX-wiecznego, 12-calowego granatu moździerzowego (bomby) wynosił 40 sekund; było to konieczne, bowiem np. przy używaniu moździerza wzoru 1840 na dystansie 4000 metrów, czas trwania lotu wynosił blisko 31 sekund [Jean Boudriot, L’Artillerie de Mer. Marine Française 1650-1850, Paris 1992, str.138]. Marynarka amerykańska przyjęła około 1850 r. francuską praktykę pokrywek z ołowiu. Z drugiej strony w granatach do jednorogów nadal stosowano zapalniki całkiem tradycyjne – z centralnym kanałem przewierconym na wskroś; kielichowatym wgłębieniem u wierzchołka; lontowym inicjatorem zapłonu złożonym na pół i wciśniętym w mieszankę pirotechniczną poniżej wgłębienia, a luźnymi końcami swobodnie rozłożonymi wokół pocisku.
Zmianą, która przyniosła poważne modyfikacje konstrukcji, było coraz częstsze przechodzenie na zapalniki metalowe. Co prawda Francuzi nadal ich nie chcieli, podkreślając wysoką przewodność cieplną – przy wystrzale tak się ogrzewały od płomienia wylotowego, inicjatora zapłonu i mieszanki, że powodowały przedwczesne wybuchy. Jednak inni doceniali trwałość metalu, wytrzymałość, łatwiejszą ochronę przed zawilgoceniem, możliwość wykonywania skomplikowanych kształtów, w tym szczelnych i mocnych gwintów. W rezultacie marynarka brytyjska, amerykańska i rosyjska posługiwały się w latach 1850-tych najczęściej metalowymi zapalnikami czasowymi. W Royal Navy w latach 1830-tych do granatów wystrzeliwanych z dział haubicznych używano metalowych zapalników skonstruowanych przez generała Millera w 1832 r. Miały one spiżowy korpus z gwintem wkręcanym w otwór w pocisku, centralny kanał ścieżki pirotechnicznej i tradycyjnie stożkowy kształt. Pokrywkę bezpieczeństwa, także nagwintowaną, wkręcano od góry do środka zapalnika, nad ścieżkę. Dla ułatwienia eksploatacji wszystkie zapalniki artylerii okrętowej podzielono na trzy grupy długościowe (4, 3 oraz 1,25 cala), odpowiadające różnym czasom spalania (20, 7, oraz 2 sekundy), czyli różnym odległościom od celu. Było to istotne, ponieważ na razie precyzyjniejsza nastawa takiego zapalnika nadal polegała na jego odcinaniu lub odpiłowywaniu, co w przypadku metalowego korpusu nie było takie łatwe mimo oczywistych nadcięć wstępnych w wyznaczonych miejscach. Od początku lat 1850-tych pokrywkę bezpieczeństwa nakręcano na zewnętrzny gwint korpusu i udoskonalono jej konstrukcję – ta do zapalników krótkodystansowych miała dodatkowy wewnętrzny pierścień uszczelniający z wosku, a wszystkie – mosiężną sprężynę, która naciskając na skórzaną podkładkę utrzymywała całość na właściwym miejscu. W 1852 r. nadeszła ta najważniejsza zmiana, już przeze mnie opisywana, czyli zastosowanie promieniowych kanałów na wielu wysokościach, prowadzących do centralnego kanału z mieszanką pirotechniczną. Jednak w spiżowym korpusie trudno byłoby ten wybrany (dla danego czasu palenia się zapalnika) kanał przebijać lub przewiercać dopiero tuż przed strzałem. Dlatego wszystkie kanały wykonywano na gotowo i zaklejano gliną lub kitem, łatwymi do usunięcia. Otwarty kanał doprowadzał ogień do ładunku rozrywającego granatu, więc w zależności od położenia tego kanału względem wierzchołka zapalnika wybuch następował w różnym, nastawianym w ten sposób czasie.
Mniej więcej w tych samych latach pokonano też inną wadę zapalników metalowych – wchodzenie korpusu w reakcję z mieszanką pirotechniczną. Odtąd osadzano ją w papierowej osłonie i wsadzano do korpusu dopiero wtedy, gdy zapalnik miał być gotowy do użycia.
W 1855 generał Boxer z brytyjskiej Artylerii Królewskiej opracował specjalne zapalniki czasowe o korpusie tradycyjnie drewnianym. Są one może najbardziej znanymi zapalnikami tego okresu (były w użytku prawie do końca XIX w.), ale Royal Navy wykorzystywała je wyłącznie przy strzelaniu szrapnelami, więc w tym miejscu do tematu nie należą.
W marynarce amerykańskiej jeszcze w 1858 r. stosowano wyłącznie (lub prawie wyłącznie) tradycyjne zapalniki czasowe, aczkolwiek w latach 1850-tych drewniane zapalniki zostały zastąpione metalowymi, a około 1850 U.S. Navy zaadoptowała francuską praktykę dodawania ołowianej zakrywki bezpieczeństwa na zapalnik, którą zdejmowano dopiero wtedy, gdy granat znajdował się już w lufie [Spencer Tucker, Arming the Fleet. U.S. Navy Ordnance in the Muzzle-Loading Era, Annapolis, 1989].
[link widoczny dla zalogowanych]
Najdłuższy brytyjski zapalnik czasowy do granatu artyleryjskiego marynarki z lat 1840-tych. Mimo że wykonany z brązu, nadal przycinany dla uzyskania potrzebnej w danej chwili długości ścieżki pirotechnicznej, czyli zarazem czasu między wystrzeleniem a wybuchem. Oryginalny rysunek z pracy generała artylerii Howarda Douglasa z około 1850 r.


Zapalniki czasowe artylerii lądowej
W armii brytyjskiej nawet w późnej fazie drugiej połowy XIX wieku przeważały zapalniki drewniane. W latach 1860-tych inne armie (np. belgijska, amerykańska) szerzej stosowały już do swych haubic granaty z zapalnikami metalowymi, w zasadzie identyczne jak w okrętowych działach haubicznych.
Natomiast Anglicy posługiwali się skonstruowanym w 1855 r. drewnianym zapalnikiem czasowym generała Boxera z Artylerii Królewskiej. Zapalnik ten składał się z drewnianego stożka ściętego, z centralnym kanałem wypełnionym prochem drobnoziarnistym lub mieszaniną pirotechniczną, oraz z bocznych kanałów – najpierw dwóch, ale potem 6 lub 8, wypełnionych prochem pistoletowym. Te ostatnie kanały miały promieniowe otwory wywiercone w małych odstępach na długości zapalnika, zaś ostatni otwór przewiercony był aż do centralnego kanału aby zapewnić, że zapalnik ostatecznie spowoduje rozerwanie granatu. Boczne otwory zaklejano gliną, a zewnętrzną powierzchnię korpusu zapalnika pokrywano pokostowanym papierem i oznaczano spiralnym pierścieniem z kropkami w miejscu otworów, oraz numerowano, tak że po przewierceniu przez określony otwór otrzymywało się konkretną, znaną długość ścieżki prochowej biegnącej do przewierconego bocznego kanału. Mieszanina pirotechniczna była tak dobrana, aby 1 cal palił się 5 sekund, a proch drobnoziarnisty – 1 cal przez 2,5 sekundy. Dzięki tej metodzie bocznych kanałów generał Boxer był w stanie nastawiać swój zapalnik dokładniej, proporcjonalnie do liczby kanałów. W niektórych wersjach głowica owinięta była taśmą, po zerwaniu której odsłaniał się dostęp do biegnącego wokoło rowka wypełnionego prochem. Płomień przebiegający nad wierzchem granatu podczas wystrzału zapalał proch w tym rowku, i od niego – lub bezpośrednio, w innych wersjach - inicjator z lontu sznurowego („szybkopalnego”) albo bawełny strzelniczej, co doprowadzało płomień do mieszanki zapalającej, a ta spalała się w dół aż do spotkania otworu przewierconego promieniowo, gdzie płomień przeskakiwał przez niego i w dół bocznego kanału, wywołując eksplozję granatu.
Promieniowe otwory były tak ułożone, aby dawać ćwierćsekundowe przerwy czasu spalania. Wykonywano różne rodzaje zapalników Boxera, nazywane po długości czasu spalania 5, 9, 15, 20 i 30-to sekundowymi, chociaż nie wszystkie były identycznie zbudowane. Okazało się, że na skutek kurczenia się drewna w gorącym klimacie, pozostawała czasem przestrzeń między drewnem a mieszanką zapalającą, i wprowadzono wyłożenie ze sprasowanego papieru, aby zapobiec zbyt szybkiemu spalaniu się zapalnika. Wkręcano też zaślepkę ze spiżu, aby utrzymać kształt zapalnika, a kołek wystający z niej w dół trzymał inicjator z lontu sznurowego, prowadzony dalej na zewnątrz przez dwa otwory zapłonowe na bocznej ściance blisko głowicy i na zewnątrz granatu.
Wiercono też płytki otwór w głowicy mieszanki zapalającej, aby stwarzając większą powierzchnię uzyskać większą pewność zapłonu płomieniowego.
Ostatnie wzory wyposażono w miedziany pierścień pokryty impregnowanym papierem i taśmę, aby chronić głowicę przed uszkodzeniem i przypadkowym zapłonem. Zapalniki tej wersji miały około 2 cali długości.
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Czw 5:25, 31 Lip 2014    Temat postu:

Zapalniki uderzeniowe
W walce okrętów w ruchu, przy stale zmieniającym się położeniu własnym i przeciwnika, należało nieustannie korygować nastawy zapalników czasowych granatów. Pomijając całkowity brak przyrządów do precyzyjniejszego określania rzeczywistych potrzeb, czynność ta była niezwykle trudna do wykonania, gdyż trwała na tyle długo, że zmuszała do działania wyprzedzającego. Ponieważ na dodatek musiało się stale zmieniać ładunki miotające (aby zapewnić odpowiedni stopień penetracji kadłuba wrogiej jednostki), w pełni skuteczne trafienie w takich warunkach graniczyło z cudem. Kolejnym problemem stwarzanym przez zapalniki czasowe, zdecydowanie ważniejszym dla artylerii morskiej niż lądowej, było gaszenie zapalnika przy rykoszetowaniu. Odbicie się od ziemi rzadko powodowało taki skutek, a od wody – nadzwyczaj często (prawdopodobieństwo określano w połowie XIX w. na 4:5). Wybuchanie granatu dokładnie w chwili dotarcia do celu i tylko wtedy, pozwalałoby na uniknięcie większości tych kłopotów. Dlatego w wielu marynarkach intensywnie poszukiwano dobrych zapalników uderzeniowych i wprowadzano je (często w najgłębszym sekrecie!) już bardzo prędko po pojawieniu się dział haubicznych systemu Paixhansa. W przededniu wojny krymskiej Anglicy położyli nacisk na wyposażenie jak największej liczby swych pocisków wybuchających (teoretycznie 75 procent) w zapalniki uderzeniowe. Jednak pomijając już fakt, że w tym czasie wciąż nie było wystarczająco niezawodnych konstrukcji, okazało się w praktyce, że i sama idea nie jest pozbawiona wad.

Uwagi historyczne
Historia zapalników uderzeniowych wymaga pewnego wstępu terminologicznego. Tak jak z uwagi na losy naszego narodu i brak państwowości w długim czasie, nie wykształciło się polskie nazewnictwo dotyczące wielu zagadnień z dziedziny budowy okrętów (konstrukcje te pojawiły się, gdy nie używano języka polskiego na żadnych jednostkach pływających i zniknęły przed jego wprowadzeniem), podobnie było z artylerią. Dlatego współczesne definicje niezbyt dobrze odpowiadają historycznym rozwiązaniom także w zakresie zapalników. Wcale nie wyróżnia się u nas ważnej w historii grupy zapalników wstrząsowych, którą niektórzy autorzy z epoki zespalali z grupą zapalników uderzeniowych sensu stricte w nadgrupę zapalników zderzeniowych. Jednak ja zajmując się zapalnikami historycznymi, z konieczności będę musiał wprowadzać przynajmniej elementy tej terminologii. Należy bowiem odróżnić szeroko rozpowszechnione i wykorzystywane przez wieki zapalniki, w których wstrząs przy wystrzale jedynie uzbrajał zapalnik (znosił jego zabezpieczenia), pozwalając zadziałać przy zderzeniu z celem, od takich, w których wstrząs przy wystrzale już URUCHAMIAŁ zapalnik, a zderzenie z obiektem przenosiło to działanie do ładunku rozrywającego.
Przez stulecia podstawową trudnością w skonstruowaniu jakiegokolwiek sensownego zapalnika zderzeniowego był fakt kulistości pocisku. Chociaż próbowano strzelać granatami o niecentrycznie rozłożonej masie, ze ściankami zróżnicowanej grubości, czasem nawet o kształtach odchylających się lekko od kuli, chociaż obserwowano, że kulisty granat stosunkowo często trafia zapalnikiem skierowanym do przodu, to w zasadzie geometryczna kula obracająca się podczas lotu w przypadkowych płaszczyznach i z przypadkową prędkością nie pozwalała opierać konstrukcji na jakimkolwiek z góry założonym położeniu w chwili uderzenia. To tak, jak by wymagać od piłkarza przy strzelaniu gola (zwłaszcza „rogalem”), aby w chwili przekraczania linii bramkowej piłka była zwrócona wentylem dokładnie do przodu. Drugi problem stanowiła nieznajomość spłonek, które wymyślono dopiero na początku XIX w. (mimo znajomości piorunianów co najmniej od wieku XVII), więc o żadnym zapalniku działającym na zasadzie wtłaczania iglicy w spłonkę czy uderzania w nią bezwładnika, nie mogło być na początku mowy.
Dlatego pierwsze zapalniki zderzeniowe uderzały raczej swoim komizmem, mimo wielkiej fantazji wynalazców, i w praktyce były oczywiście zupełnie bezużyteczne.
Już w pierwszej połowie XVII w. znano zapalnik składający się z szorstkiej rurki żelaznej, w której przesuwał się nurnik, czyli pręt wystający z granatu po umocowaniu rurki w pocisku. Pręt wyposażono w dwie skałki (takie jak mocowane w kurku zamka skałkowego). Skałki te (krzemienie) uderzały w boki szorstkiej rurki podczas zatrzymania granatu na przeszkodzie. Nurnik wchodził do środka, a skrzesane iskry podpalały proch w granacie. Zapalnik ten z oczywistych względów nie mógł być w chwili wystrzału zwrócony w kierunku ładunku miotającego. W związku z tym nie mógł działać na zasadzie bezwładnościowej, gdyż wówczas podpalałby granat już od wstrząsu przy wystrzale. Jest zatem dość jasne, że musiał stanowić rodzaj mechanizmu wtłoczeniowego, w którym nurnik był wpychany do środka przez przeszkodę. Prawdopodobieństwo zadziałania przy kuli przypadkowo obracającej się w powietrzu i uderzającej w cel dowolną stroną było oczywiście znikome, nawet jeśli nie brać pod uwagę niepewności w krzesaniu iskier przez to dziwadło. O uderzeniowych zapalnikach tarciowo-krzemiennych pisał też Kazimierz Siemienowicz i być może chodzi o tę samą konstrukcję.
Przez stulecia próbowano wprowadzać rozmaite drobne udoskonalenia, ale o skali niepowodzeń w tym zakresie świadczy fakt, że nawet po wynalezieniu spłonek, zapalniki zderzeniowe z pierwszej połowy XIX w. wciąż bardzo przypominały ten pierwowzór z pierwszej połowy wieku XVII. Francuska marynarka przyjęła w 1834 r. do granatów z dział haubicznych Paixhansa rozwiązanie pułkownika Jure. Jego zapalnik uderzeniowy wyposażony był w żelazny pręt (bezwładnik), który pod wpływem wstrząsu uderzał w spłonkę. Teoretycznie miał zadziałać przy dowolnym położeniu granatu podczas uderzenia, w praktyce było jasne, że dla zwiększenia pewności działania potrzeba, aby granat znajdował się w ściśle określonej pozycji. Dlatego Jure doczepił do pocisku stabilizujący ogon z liny (niektórzy dziś utrzymują, że z liny żelaznej, lecz to raczej błąd tłumaczenia - opisy z 1833 r. wyraźnie mówią o wydrążonym walcu z lin konopnych), nawiązujący koncepcją do drewnianej tyczki w rakietach Congreve’a. Brak mi informacji, jak się to sprawdzało w locie, chociaż specjalna komisja działająca w 1833 r. rozpływała się nad wielką skutecznością i niezawodnością granatów systemu Jure’a. Członkowie tej komisji koncentrowali się jednak na kwestii bezpieczeństwa, a w niej głównie na przechowywaniu. Faktem jest, że zapalnik zderzeniowy pułkownika Jure, całkowicie zamknięty, nie stwarzał żadnego zagrożenia przy iskrzeniu czy nawet płomieniu na zewnątrz, ponieważ nie było w nim – w przeciwieństwie do wszystkich zapalników czasowych – jakiegokolwiek otwartego na zewnątrz kanału. Z tego samego powodu był niewrażliwy na wilgoć. Bezwładnik nie poruszał się też w tym zapalniku zbyt swobodnie – przytrzymywany tarciem, lub sprężynami. Doświadczenia pokazały, że dopiero upadek pocisku z wysokości 11 m uruchamiał zapalnik. Dzięki temu granat nie wybuchał ani przy zmianie trajektorii lotu, ani przy rykoszecie od wody. Nawet po trafieniu w drewniany cel reagował z minimalnym opóźnieniem, co też było bardzo korzystne. A jednak, mimo zachwytów komisji, w użytkowaniu praktycznym granaty systemu pułkownika Jure cechowały się przedwczesnymi wybuchami w lufie i brakiem pewności działania. W dalszym toku prac rozwojowych nad skutecznym zapalnikiem zderzeniowym do kulistego granatu dla marynarki francuskiej pojawiła się postać porucznika marynarki o nazwisku Billette. Wchodził on w skład wspomnianej komisji, jednak nie podpisał jej protokołu końcowego, oficjalnie z powodu wcześniejszego oddelegowania do innych obowiązków. Billette doskonalił konstrukcję i prowadził dalsze próby (kłócąc się przy okazji z pułkownikiem Jure o prawa autorskie), aż w 1839 granaty z jego zapalnikiem znalazły zastosowanie na okrętach. Marynarka nie wiedziała jednak, jak naprawdę działają, ponieważ wynalazca nie zamierzał zdradzić sekretu! Dla utrzymania tajemnicy Billette (w tym czasie chyba w stopniu kapitana korwety) dostał nawet dowództwo brygu (bodajże 20-działowego Voltigeur) w celu transportowania swoich granatów do poszczególnych portów. Gdy zmarł w 1847, marynarka nie mogła się dogadać z wdową, znającą sekret budowy zapalnika, i w ciągu dwóch lat od zachorowania wynalazcy wstrzymano produkcję. Tymczasem jednak kapitan Bourguignon studiował konstrukcję zapalnika Billette’a i usiłował na tej podstawie odkryć jego zasadę działania, co mu się udało już w 1848. Lecz także on trzymał ten sekret przy sobie i kiedy zmarł w 1853, jego pomocnicy nie byli w stanie wykonać potrzebnych mechanizmów. Tym niemniej krótko przed wojną krymską i w jej trakcie Francuzi wykorzystywali zapalniki zderzeniowe Billette’a – niektórzy oceniali, że większość francuskiej artylerii haubicznej zaopatrzono w granaty z takimi zapalnikami. Do dzisiaj trudno o wiarygodny opis ich działania, natomiast w sieci znajdują się zdjęcia oryginałów, eleganckie rysunki w 3D (w tym obracany), co zwalnia mnie z potrzeby robienia szkicu (www.sculpteo.com/fr/print/coupe-dune-fusee-billette/ix5q6NH5 oraz [link widoczny dla zalogowanych] ).
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 11:22, 06 Sie 2014    Temat postu:

Inne – poza konstrukcją Billette’a – zapalniki uderzeniowe u progu wojny krymskiej
Zbiegiem okoliczności pojawienie się kilku różnych zapalników zderzeniowych wiąże się z rokiem 1846.
Właśnie wtedy w brytyjskiej artylerii lądowej wprowadzono wstrząsowy zapalnik Freeburna, wykonywany z drewna buku, długi na około 6 cali, w kształcie stożka ściętego. Zapalnik miał centralny kanał, którego dolną część wypełniano mieszanką pirotechniczną, górną zaś (rozszerzoną tradycyjnie na kształt kielicha), o długości około pół cala - szybko się spalającym prochem drobnoziarnistym. Kanał centralny biegł daleko w dół, ale nie przebijał dna. Trzy prostopadłościenne kanały, równo od siebie odległe, wycinano promieniowo, prostopadle do kanału centralnego, w płaszczyźnie odległej od wierzchołka zapalnika o około 2,25 cala (dzięki czemu po zamontowaniu zapalnika do granatu, znajdowały się już we wnętrzu pocisku). Każdy z tych kanałów promieniowych zamykano spiżową zatyczką w kształcie klina (szerszym końcem w kierunku wnętrza zapalnika). Od strony kanału centralnego zatyczki opierały się mieszance pirotechnicznej. Po stronie zewnętrznej spiżowe kliny były blokowane przez kawałki drewna połączone miedzianym drutem. Pomalowany na biało pasek papieru szerokości około 25 mm otaczał zapalnik zakrywając otwory z zatyczkami. W szczytowej części mieszanki pirotechnicznej umieszczano długo kawałek lontu sznurowego (szybko się spalającego) i układano spiralnie we wnętrzu kielicha, pokrywanego pastą ze zmielonego prochu. Prawie całkiem u dołu zapalnika wykonywano otwór na wskroś do mieszanki pirotechnicznej, by zapewnić wybuch granatu w razie awarii części wstrząsowej.
Podczas wystrzału, płomień wylotowy z działa zapalał proch drobnoziarnisty i lont sznurowy, które przekazywały ogień do mieszanki pirotechnicznej. Ta spalała się w trakcie lotu, CZYLI, W PRZECIWIEŃSTWIE DO TYPOWEGO ZAPALNIKA UDERZENIOWEGO, W KTÓRYM WSTRZĄS PRZY WYSTRZALE TYLKO LIKWIDUJE ZABEZPIECZENIA, TEN ZAPALNIK DZIAŁAŁ JUŻ OD CHWILI WYSTRZAŁU, JAK ZAPALNIKI CZASOWE. Stąd problemy z nazewnictwem i próba ich pokonania terminami: „wstrząsowy”, z grupy „zderzeniowych”, nadrzędnej nad uderzeniowymi. Jednak niektórzy uznawali i uznają to za niepotrzebne dzielenie włosa na czworo. W każdym razie mieszanka pirotechniczna znikała w obszarze, w którym opierały się o nią klinowe zatyczki, pozbawiając je w ten sposób owego wewnętrznego podparcia. Wstrząs przy uderzeniu pocisku w cel ścinał drut zabezpieczający, całkowicie uwalniając kliny, które teraz przesuwały się do środka, dzięki czemu ogień od spalającej się dalej mieszanki miał wolną drogę i prostopadłościennymi kanałami przechodził do ładunku rozrywającego.
Oczywiście zapalniki Freeburna były skuteczne tylko na takich dystansach, na których mieszanka pirotechniczna nie zdążyła się jeszcze całkiem wypalić, co trwało 12 do 13 sekund. W 1855 wprowadzono udoskonalenie przez zmianę kształtu zatyczek na stożkowe (i odpowiednio zmodyfikowano promieniowe otwory).
Ten typ zapalnika próbowano także w artylerii morskiej, w wersji metalowej (w maju 1853), ale mimo bardzo obiecujących wyników testów, nie wprowadzono do produkcji.
Drewno okazało się w ogóle nieodpowiednim materiałem do konstrukcji zapalnika, którego działanie zależało od precyzji ustawienia elementów, i od 1861 wszystkie brytyjskie zapalniki zderzeniowe były wykonywane z metalu.

Także w 1846 r. włoski oficer artylerii, Cavalli, „wyposażył spiczaste, wydłużone granaty wystrzeliwane ze swego odtylcowego działa gwintowanego w zdublowany system zapalników uderzeniowych. Jeden to zwykła pokrywka uderzeniowa [z oryginalnego rysunku wynika, iż chodziło o zapalnik z mechanizmem wtłoczeniowym, wciskanym w spłonkę przy uderzeniu w cel], drugi składał się z czterech małych kapsułek ze szkła, zawierających kwas siarkowy, umieszczonych wokół szyi pocisku (z przerwami wypełnionymi chloranem potasu, podczas gdy górną część szyi wypełniał zwykły proch strzelniczy), podtrzymywanych woskiem. Mówiono, że wstrząs wywołany spadkiem jednego z tych pocisków z wysokości wielu metrów nie był wystarczający do wywołania eksplozji, nie uzyskiwano jej także kiedy pocisk miotany za pomocą zmniejszonego ładunku miotającego uderzał w ziemię. Tylko przy strzelaniu pełnowymiarowym ładunkiem miotającym wstrząs po uderzeniu w cel wystarczał, by rozbić kapsułki. Jednak pan Cavalli przyznawał, że używanie owych środków jest niewygodne i niepewne, ze względu na trudność takiego dobrania składników chemicznych, aby zapalnik granatu przetrwał wstrząs wywoływany podczas wybuchu ładunku miotającego, a zarazem zadziałał od wstrząsu przy uderzeniu w cel”. Nie jestem chemikiem, ale wiadomo, że kwas siarkowy jest środkiem silnie utleniającym, a z kolei chloran potasu wybucha przy uderzaniu w obecności substancji utleniających. Chodziło więc nie tyle o dobór substancji chemicznych, co dobór szkła na kapsułki.

3.07.1845 ministrowie wojny, spraw kolonialnych i marynarki królestwa Holandii uzgodnili tajny kontrakt (wiedział o nim jeszcze tylko król) z niemieckim zegarmistrzem Karlem Wilhelmem Naundorffem, który za gigantyczną kwotę oferował siłom zbrojnym tego państwa cały szereg super-wynalazków (jak niezatapialne parowce), a w tym „pociski eksplodujące umożliwiające zniszczenie okrętów i wydzielanie szkodliwych gazów za pomocą detonacji uderzeniowej”. Naundorff zmarł nagle 10.08.1845, więc ostatecznie kontrakt podpisał jego syn, a król zaakceptował umowę na początku 1846. Ponieważ Karl Wilhelm Naundorff przez kilkadziesiąt lat podawał się za „cudownie ocalonego” Ludwika XVII (wykorzystując uderzające fizyczne podobieństwo do Burbonów) i podpisywał się jako Charles Louis de Bourbon, a jego syn nazywał siebie Charlesem Édouardem de Bourbon, ów zapalnik uderzeniowy nazwano „zapalnikiem Bourbona”. Wprowadzony do marynarki holenderskiej w absolutnej tajemnicy w 1849, ujawniony (bez szczegółów budowy) dopiero w 1863, użyty w boju po raz pierwszy i ostatni (w liczbie 11 sztuk!) we wrześniu 1864, stanowił tak sekretną broń, że jego konstrukcję ukrywano jeszcze w 1871, kiedy po przestawieniu artylerii na działa gwintowane był już kompletnie przestarzały. W rezultacie niektóre szczegóły jego konstrukcji nie są jasne do dziś. Koncepcyjnie był bardzo prosty, łatwy w produkcji i tani, w strzelaniu próbnym także niezawodny, choć z pewnością dość niebezpieczny w eksploatacji. Dwudzielny korpus metalowy z kilkoma nagwintowanymi powierzchniami miał na czubku wewnętrznej części kominek, na który bezpośrednio przed uzbrojeniem granatu nakładano spłonkę (kapiszon) z piorunianu rtęci (lub podobnej substancji), całość skręcano razem i następnie wkręcano w korpus granatu. W metalowym korpusie osłonę spłonki, wystającą najbardziej do przodu, zapewniała mosiężna półczasza. Musiała być na tyle mocna, aby zapobiegać przypadkowym detonacjom – przy opuszczeniu granatu czy przy rykoszecie o wodę - a dawać się zgnieść tylko po bezpośrednim trafieniu czołowo w cel. Po zgnieceniu uderzała w kapiszon, a on kanałem centralnym zapalnika przekazywał iskry do ładunku rozrywającego. Ponieważ granaty Bourbona nie miały innych zabezpieczeń, nie można ich było trzymać na okręcie w stanie uzbrojonym. Zapalniki leżały w zapieczętowanych skrzynkach, wyjmowano je i nakładano spłonki tylko bezpośrednio przed użyciem, a instrukcją obsługi dysponowali wyłącznie dowódcy okrętów. Kapiszony trzymano osobno w opakowaniach nie przepuszczających powietrza, aby zapobiec chemicznej dekompozycji mieszanki zapalającej. Oczywiście, jak we wszystkich kulistych granatach, główny problem z zapalnikiem uderzeniowym polegał na wymyśleniu rozwiązania, dzięki któremu obracająca się zwykle swobodnie w trakcie lotu kula trafiała w cel dokładnie tym miejscem, z którego wystawała mosiężna osłona spłonki. Zatem główną tajemnicę nie stanowiła konstrukcja zapalnika Bourbona, tylko sterowanie kierunkowe granatem Bourbona. Naundorff rozwiązał to bardzo prosto, wręcz prymitywnie, jak w rakietach Congreve’a czy granatach pułkownika Jure. W przeciwległy zapalnikowi koniec granatu wkręcano długi pręt żelazny, zakończony żelazną płytką-nakrętką. Między powierzchnią korpusu kuli a płytką umieszczano ciasno wiele cienkich pierścieni filcowych o tej samej średnicy zewnętrznej co granat. Całość pokrywano workiem. W rezultacie cały ten filcowo-żelazno-płócienny/papierowy (nie wiem z czego był worek – KG) ogon działał jak szpigel w lufie, utrzymując zapalnik maksymalnie daleko od ciśnienia gazów prochowych, a potem żelazny ogon z płytką końcową stabilizował pocisk w czasie lotu, zapewniając mu uderzenie w cel dokładnie (przynajmniej w teorii i podczas eksperymentów) zapalnikiem Bourbona. Wszystkie raporty z prób poligonowych (np. z 1845, 1846, 1849, 1853, 1854) były niezmiennie bardzo pozytywne, wyników jedynego w historii użycia bojowego nie znamy. Co najmniej sposób stabilizacji granatów Bourbona skazywał je na niewielki zasięg skuteczny – oczekiwano donośności 500 do 600 kroków. Pierwsze granaty eksperymentalne przerabiano z klasycznych 60-funtowych o kalibrze 20 cm, później produkowano je w trzech kalibrach – 22 cm, 17 cm i 16 cm. W marynarce holenderskiej pozostawały na uzbrojeniu do przełomu lat 1860/1870, nikt inny ich nawet dobrze nie znał. [Informacje na temat granatów i zapalników Bourbona zaczerpnąłem głównie z artykułu: W.G.M.H. Casinius, The Bourbon Fuse: an Explosion Invention, w Journal of the Ordnance Society, Vol. 7, 1995, str.7-17].

Nieco późniejszy był zapalnik Moorsoma, wynaleziony w 1850 r. „pierwszy satysfakcjonujący, metalowy zapalnik uderzeniowy dla marynarki brytyjskiej”. Skonstruował go William Moorsom, oficer Royal Navy. Zapalnik miał spiżowy korpus w kształcie górnego walca o większej średnicy i walca dolnego, ze stożkowym przejściem między nimi. Całość była długa na 4 cale. Walec górny, o średnicy 1,2 cala, miał u góry niski talerz głowicy o jeszcze większej średnicy. W tym talerzu wiercono najpierw dwa, potem cztery płytkie otwory o osiach równoległych do osi wzdłużnej zapalnika – służyły do wkręcania i wykręcania całości z granatu specjalnym kluczem. Walec o większej średnicy miał pod głowicą nacięty gwint zewnętrzny. W korpusie zapalnika poniżej tego gwintu wiercono poprzecznie dwa owalne otwory, leżące względem siebie pod kątem prostym, a w nich zawieszano dwa z grubsza cylindryczne bijniki (bezwładniki) spiżowe, z małymi występami czyli grotami, które znajdowały się blisko spłonek, umieszczonych po obu końcach. Bezwładniki te były zawieszone i unieruchomione przy górnych ściankach owalnych otworów za pomocą cienkich, miedzianych drutów. Wstrząs od wystrzału ścinał druty i uwalniał bezwładniki. U podstawy zapalnika znajdował się długi otwór pionowy, cylindryczny, zwężony u góry, aby utrzymywać spłonkę, natomiast poziomo wykonany był otwór ogniowy, w pobliżu tego zwężenia. Mały, cylindryczny bezwładnik spiżowy zawieszano poniżej zwężenia za pomocą miedzianego drutu i wspierano u podstawy na ołowianym słupku (pełnił rolę swoistego amortyzatora). Drut zabezpieczający, też z czystej miedzi, biegł w poprzek górnej powierzchni tego bezwładnika (ten drut usuwano przed załadowaniem pocisku do działa). Działanie było dużo prostsze niż budowa - wstrząs przy wystrzale ścinał wszystkie druty podwieszeniowe i uwalniał bezwładniki. Gdy granat uderzał w cel, przynajmniej jeden bijnik znajdował się w takiej pozycji, że siła bezwładności pchała go na którąś z jego spłonek. Tylko pozycja dokładnie dnem zapalnika do przodu tego nie zapewniała. Spłonka detonując przekazywała płomień przez swój otwór ogniowy do granatu, w ten sposób doprowadzając do wybuchu ładunku rozrywającego.
[link widoczny dla zalogowanych]
Brytyjczycy bardzo chwalili zapalnik Moorsoma, wprowadzony do użytku w lipcu 1851, i równocześnie mocno eksponowali jego niedostatki. Było z nim – przynajmniej początkowo – sporo kłopotów. Douglas pisał, że podczas eksperymentów prowadzonych w 1853 r. szereg granatów 8-calowych uderzyło w cel nie eksplodując; niektóre wbiły się w burtę hulka; inne przeszły przez drewno, które było w złym stanie, a wstrząs nie wystarczył do spowodowania eksplozji. Jeden pocisk przeszedł przez burtę i uderzył w żelazny sworzeń znajdujący się w burcie przeciwnej, a mimo tego nie wybuchł – jego zapalnik uderzeniowy okazał się nienaruszony.
Nie zważając na te kłopoty, w przededniu wojny krymskiej bardzo się nasilił zapał Royal Navy do przezbrajania granatów okrętowych w zapalniki uderzeniowe. Poświęcono potencjalne, ale wysoce niepewne korzyści ze stosowania zapalników czasowych, na rzecz mniej wtedy groźnych dla drewnianego okrętu, lecz znacznie pewniejszych – jak się wydawało - zapalników uderzeniowych. Docelowo chciano, aby ok. 75% wszystkich granatów do dział haubicznych miało zapalniki Moorsoma. Z uwagi na kłopoty z dostawami dopuszczono, by w okresie przejściowym proporcja ta wynosiła ok. 25%, jednak w maju 1853 zażądano, aby udział zapalników uderzeniowych wynosił minimum 50%. Ze względu na swoją specyficzność, wojna krymska przyniosła wielkie rozczarowania, ale o tym później.
Zapalników Moorsoma używano w marynarce brytyjskiej do maja 1865 r., chociaż stały się przestarzałe już w 1862 (tym niemniej zasadę podwieszania na drutach zachowano prawie do końca XIX w.). W okresie wykorzystywania traktowano te zapalniki jako supertajną broń, analogicznie do zapalników Billette’a w marynarce francuskiej czy zapalników Bourbona w marynarce holenderskiej. Dla lepszego ukrycia zasady budowy tylko komandor Moorsom i jego pracownik wykańczali mechanizm przez wstawianie ołowianego słupka. Jeszcze w 1858 r. dbano, by nie publikować na temat zapalnika Moorsoma niczego dokładniejszego.

Również w latach 1850-tych Splingard, Belg, wynalazł zapalnik wstrząsowy obywający się bez spłonek (mieszanek detonujących). Informacje o nim dostały się w ręce Holendrów i zostały ujawnione całemu światu dla pognębienia znienawidzonych sąsiadów. Mieszanka pirotechniczna wypełniająca otwór zapalnika była w środku wydrążona jak w ładunkach napędowych rakiet. Wgłębienie w kształcie stożka ściętego impregnowano potem szelakiem i wypełniano gipsem; w tym ostatnim przebijano centralny otwór. Kiedy granat z takim zapalnikiem opuszczał lufę, stożek z gipsu – będąc podparty na mieszance pirotechnicznej – pozostawał cały; ale mieszanka stopniowo się spalała, a gipsowy stożek zostawał obnażony i rozpadał się od wstrząsu przy uderzeniu pocisku w cel; wtedy, oczywiście, następował wybuch ładunku rozrywającego.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Sob 10:48, 09 Sie 2014    Temat postu:

WADY UJAWNIONE PRZEZ WOJNĘ KRYMSKĄ
Wojna krymska przyniosła wielkie rozczarowanie w stosunku do okrętowych dział haubicznych i ich granatów w ogóle, a zapalników w szczególności, ale równocześnie nie dała możliwości wyciągnięcia ostatecznej konkluzji. Rosjanie uznali, że zamiast pozwalać na zatapianie rosyjskich okrętów przeciwnikowi, sami zrobią to znacznie sprawniej. W rezultacie nie dało się ocenić, czy granaty byłyby tak skuteczne przeciwko rosyjskim i brytyjskim trójpokładowcom oraz brytyjskim, rosyjskim i francuskim dwupokładowcom, jak okazały się przeciwko jednostkom lekkiej konstrukcji i przegniłym celom używanym podczas testów. Tam, gdzie do takich konfrontacji w bardzo ograniczonym zakresie dochodziło (na Bałtyku), granaty żadnych cudów nie dokonały. Natomiast działa haubiczne okazały się fatalnie bezradne wobec kamiennych twierdz rosyjskich, niezdolne do uzyskania nawet tak skromnych rezultatów, jakie były wynikiem ostrzeliwania przez klasyczną artylerię okrętową. Najgorzej spisywały się w tych okolicznościach granaty z zapalnikami uderzeniowymi, działającymi natychmiast po zetknięciu z przeszkodą.
Kolejnym ciosem dla dział systemu Paixhansa stało się zastosowanie pancerza. O ile bardzo ciężkie armaty długie, strzelające pełnymi kulami (teraz wykonywanymi nie tylko z żeliwa, ale też ze stali, utwardzane powierzchniowo) mogły coś tam z niego odłupać (czasem nawet przebić), to kuliste granaty - absolutnie nic. Pojawienie się skutecznego zapalnika uderzeniowego o działaniu ze zwłoką, dającego możliwość stworzenia granatu przeciwpancernego, przypadło dopiero na koniec XIX w., czyli epokę armat gwintowanych, zatem działom haubicznym nie mogło już pomóc.
Jednak bezpośrednio po wojnie krymskiej działa takie licznie zajmowały pokłady okrętów, a w krótkim okresie zakres ich instalowania nawet się zwiększył. Wynikało to z faktu, że na morzach jeszcze dość długo zdecydowanie dominowały liczebnie jednostki drewniane bez żadnego pancerza. Za przeciwnika rzadko miały podobne okręty - najczęściej w tej roli występowały rozmaite egzotyczne okręciki trzeciorzędnych państw morskich lub słabo zorganizowanych ludów. Nauczono się używać pocisków całkowicie zespolonych, gdzie nawet granat łączył się na stałe nie tylko ze szpiglem, ale też z usztywnionym ładunkiem miotającym, co przyspieszało ładowanie. Doskonalono konstrukcję zapalników, zwielokrotniano ich liczbę w jednej kuli dla zwiększenia pewności zadziałania. Bardzo często okręty były również wykorzystywane do ostrzeliwania celów lądowych wybitnie wrażliwych na ogień granatów (forty z bambusa nie dorównywały pod tym względem granitowym twierdzom, jakkolwiek niepoprawnie politycznie by to brzmiało).
Doskonalenie artylerii gwintowanej stopniowo wypierało działa haubiczne pomysłu Paixhansa, lecz z wielu powodów to także nie był proces bardzo szybki.

W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej pojawiły się w 1850 r. osobliwe działa Dahlgrena. Ich zwracający uwagę zewnętrzny kształt ówczesnej „butelki sodowej” nie był co prawda aż tak nowatorski, jak mogłoby się wydawać, ponieważ w wielu państwach doskonalono w XIX w. armaty przez przesuwanie dużych warstw metalu do tyłu, w rejon komory prochowej, przy równoczesnym zmniejszaniu grubości ścianek lufy w przedniej partii. Jedynie nadawano tę formę zazwyczaj przez połączenie kilku osobnych powierzchni, ze względów ekonomicznych (łatwość obróbki, mniejsze zużycie materiału). W każdym razie intencją konstruktora było uzyskanie dział haubicznych znacznie potężniejszych od wszystkich stosowanych w historii armat „nowego pomysłu”, jednorogów, armatohaubic itp. Pomimo że sam Dahlgren był wielkim zwolennikiem wykorzystywania na okrętach granatów i przeciwnikiem kul pełnych, nie omieszkano oczywiście dowodzić, że to jego działa są PIERWSZYMI, zdolnymi naprawdę do skutecznego strzelania zarówno takimi kulami, jak granatami, a poprzednie – mimo oświadczeń ich konstruktorów i propagatorów – musiały się naprawdę ograniczać do wyrzucania granatów, gdyż ich ogień kulowy był nieskuteczny. Jest pewną ironią historii, że główny wpływ artylerii Dahlgrena w dobie gwałtownego opancerzania jednostek pływających zaznaczył się – wbrew intencjom konstruktora – właśnie w możliwości wyrzucania ze sporą prędkością wylotową pełnych kul o wielkiej masie. Tym niemniej jego działa faktycznie były uniwersalne, w sensie stosowanej amunicji.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pon 6:03, 11 Sie 2014    Temat postu:

Przed dalszym omawianiem granatów wystrzeliwanych przez okręty warto się cofnąć do wcześniejszej fazy XIX w. i artylerii lądowej. W okresie między końcem wojen napoleońskich a początkiem wojny krymskiej coraz powszechniej akceptowano możliwość strzelania granatami ze zwykłych dział, ale rzadko potwierdzano to regulaminami. W brytyjskich dokumentach i materiałach z czasów wojny krymskiej wymienia się granaty wśród amunicji polowych 6- i 9-funtówek, jednak w rozporządzeniach szczegółowych co do wyposażenia jaszczy do owych dział, brak tych pocisków. Natomiast Brytyjczycy w ogóle nie przewidywali strzelania pełnymi kulami z używanych wtedy przez siebie haubic 12-funtowych (o kalibrze 4,58 cala) i 24-funtowych (o kalibrze 5,72 cala). Byli zadowoleni z technicznej strony swojej artylerii polowej, nadal uważali wykorzystywanie mieszanych baterii (wówczas 4 działa 6-funtowe i 2 haubice 12-funtowe, bądź 4 działa 9-funtowe i 2 haubice 24-funtowe) za dobre rozwiązanie, pozwalające na skuteczny ostrzał ogniem płaskotorowym lub stromotorowym, w zależności od celu. Oczywiście widzieli poważne mankamenty takiego systemu - zróżnicowanie typów w jednej baterii i fakt, że na ogół jakaś część dział nie brała w danym momencie udziału w walce. Jednak nie spieszyli się z wprowadzaniem radykalnych zmian w artylerii gładkolufowej, gdyż przewidywali jej rychłe wyparcie przez artylerię gwintowaną.
Odnotowali natomiast odmienne podejście u chwilowych sojuszników. Cesarz Napoleon III zarządził zastąpienie wszystkich dotychczasowych dział polowych i haubic przez uniwersalną (tu głównie w znaczeniu: zdolną do faktycznego strzelania każdym typem amunicji) 12-funtówkę czy może raczej działo o kalibrze 12 cm, co jednak tym przypadku prawie na jedno wychodzi. Dano mu nazwę canon-obusier de campagne de 12 modèle 1853, czyli – w pierwszym członie – przeniesiono termin stosowany we Francji od kilkudziesięciu lat względem seryjnych dział Paixhansa. Tym razem nazwa armatohaubica odpowiadała dzisiejszemu znaczeniu tego słowa, gdyż nie tylko strzelano z niej wszystkimi typami pocisków, lecz dodatkowo przewidziano możliwość prowadzenia ognia stromotorowego, typowego dla dotychczasowych haubic. Oczywiście, jak we wszystkich gładkolufowych działach odprzodowych, które musiały być na tyle długie, by z sensem wyrzucać pełne kule, a równocześnie na tyle krótkie, by bezpiecznie robić to samo z kulistymi granatami, trzeba było zastosować długość lufy pośrednią między działami długimi a haubicami. W tym przypadku nowa 12-funtówka była z grubsza 14-kalibrowa (w ciut późniejszej – z 1857 r. – wersji amerykańskiej dokładnie 13,766 przy kalibrze 117,3 mm). Można to porównać z francuskim działem 12-funtowym wzór 1803, które miało długość 16,8 kalibra oraz z francuską haubicą 24-funtową wzór 1808, która miała długość 7 kalibrów.
Jednak, w przeciwieństwie do weneckich dział „nowego pomysłu”, rosyjskich jednorogów czy wszystkich odmian dział haubicznych systemu stworzonego pierwotnie przez Paixhansa (z działami Dahlgrena włącznie), francuska 12-funtówka Napoleona III nie była działem komorowym, czyli nie miała komory prochowej o mniejszej średnicy niż przewód lufy. Tak jak w brytyjskiej haubicy 24-funtowej z 1810 r. oraz w bardzo zbliżonej do francuskiego wyrobu z 1853 r. długiej holenderskiej haubicy (o masie 510 kg, długości 11 kalibrów) już z 1827 r. (jeden egzemplarz przechowywany jest w muzeum w Delft) postanowiono nie poświęcać szybkostrzelności na rzecz lepszych własności balistycznych dłuższego ładunku miotającego, a kwestie bezpieczeństwa rozwiązano w tym przypadku przez silne pogrubienie ścianek w rejonie komory prochowej, z równomiernym ich odchudzaniem w kierunku wylotu (poza samym pierścieniem wylotowym). Zresztą, rzecz ciekawa, chociaż łatwa do przewidzenia: to 12-działowe działo wyrzucając w służbie amerykańskiej granaty wykorzystywało 2-funtowy ładunek miotający (by nadać pociskowi sensowną prędkość wylotową przy braku wystarczającego kąta podniesienia), podczas gdy również 12-funtowe haubice armii i floty USA, prowadzące ogień stromotorowy, używały do tego samego celu ładunków dwa razy mniejszych! Oczywiście do strzelania pełnymi kulami 12-funtówka Napoleona potrzebowała jeszcze większych ładunków prochowych niż do granatów – przy ważącym naprawdę 12,3 funta (5,58 kg) pocisku było to 2,5 funta (w armii Unii) oraz 3 funty (w późnych egzemplarzach Konfederatów). Granaty do tego działa (przynajmniej francuskie) ważyły 4,1 kg.
W ostatecznym rezultacie tych wszystkich kompromisów uzyskano ciekawe i przydatne działo, które jednak w czasach wojny krymskiej nie wykazywało się jakąś cudownością czy walorami bojowymi przytłaczająco wyższymi od cech użytkowych innych typów, a późniejszą sławę z lat amerykańskiej wojny secesyjnej zawdzięczało w znacznej mierze specyficznym warunkom wykorzystywania. Używane często w starciach wielkich mas ludzkich na zalesionych terenach, gdzie żadna specjalna donośność nie była potrzebna z uwagi na brak widoczności przeciwnika i trudności w zlokalizowaniu jego położenia, okazało się znakomitą bronią defensywną bliskiego zasięgu, o wielkiej zdolności rażenia siły żywej. W porównaniu do wcześniejszych armat amerykańskich tego samego wagomiaru było lżejsze, wymagało mniej licznego zaprzęgu konnego, bezpieczniej strzelało granatami, łatwiej zmieniało pozycje (wszystko w wyniku krótszej lufy). Z uwagi na pośrednią (między klasycznym działem a haubicą) długość, wyrzucało duże kule (średnicy c.115 mm) na całkiem przyzwoitą odległość 1680 jardów (1536 m), w służbie raczej około 1500 jardów (1370 m). Takie kule, ze względu na wielkość i zdolność rykoszetowania, okazały się na wymienionym dystansie skuteczniejsze przeciwko zwartym masom piechoty niż wykorzystywane równolegle w bateriach polowych 3-calowe (76 mm) pociski z dział gwintowanych. Przy zmniejszaniu się odległości do celu 12-funtówka z łatwością przechodziła na kuliste granaty (lub szrapnele), a na bardzo małym dystansie na kartacze (zawierające 27 żelaznych kulek). Gdy nieprzyjaciel niemal zaglądał w wyloty dział, ładowano podwójne kartacze, co wywierało druzgocący skutek. Klasyczne działa długie i armaty gwintowane miały przy takiej amunicji gorszą szybkostrzelność, zapewniały mniejsze bezpieczeństwo (w przypadku granatów) i odznaczały się niższą skutecznością.
[link widoczny dla zalogowanych]
Współcześni autorzy amerykańscy poświęcają sporo uwagi dywagacjom nazewniczym. Kwestionują człon „haubiczny” z uwagi na brak komory prochowej o mniejszej średnicy od średnicy przewodu lufy, wypisują nonsensy o „ścisłych działach bez komór prochowych” itp. Wynika to po prostu z braku wiedzy o wcześniejszych, europejskich haubicach i działach haubicznych (haubico-armatach) identycznej budowy. Pisałem już o 5,5-calowych (24-funtowych) żeliwnych haubicach brytyjskich, dostarczonych we wrześniu 1811 do niektórych baterii polowych. W haubicach tych nie było w ogóle zwężonej komory, a mimo tego nikt nie miał wątpliwości, że działo o długości zaledwie 7,6 kalibra, długości bezwzględnej 106 cm (przy kalibrze 140 mm!), służące do stromotorowego wyrzucania granatów, to oczywiście haubica. Decydowała o tym długość lufy i charakter ognia. Wspominałem też wyżej o holenderskiej haubicy z 1827 r., pod względem idei konstrukcyjnej niemal identycznej z późniejszym o blisko pół wieku „Napoleonem”. Tu nie tylko brakowało wydzielonej komory prochowej, ale nawet długość była duża, wynosząc aż 11 kalibrów. Jednak w epoce, w której długość klasycznych armat mieściła się zazwyczaj w zakresie 16-22 kalibrów, takie działo można było określać tylko jako haubicę albo opisywać nazwą wskazującą na pośredni charakter między długą, „zwykłą” armatą, a nadzwyczaj krótką haubicą.
[link widoczny dla zalogowanych]
12-funtowy „Napoleon” amerykański (produkowany jednostkowo od 1857 r., a szeroko od 1861 r. w rozmaitych wersjach) miał także wady. Wynoszący 1680 jardów zasięg maksymalny 12-funtowej pełnej kuli był bardzo dobry, ale długie działa tego wagomiaru strzelały dalej już w epoce Napoleona I. Siła przebicia w stosunku do fortyfikacji, budynków itp. przedstawiała się gorzej niż w tradycyjnych, ciężkich armatach. Aczkolwiek ceniono ten typ wysoko za niezawodność, wypadki z granatami jednak się zdarzały przy nienajkrótszej lufie – 3.07.1863 pod Gettysburgiem przedwczesny wybuch granatu zabił dwóch kanonierów i na tyle uszkodził wylot lufy, że wyeliminował tego „Napoleona” z walki. Używane równolegle 3-calowe działa gwintowane okazały się mieć nadzwyczajną celność, której artyleria gładkolufowa nie mogła przy większych dystansach dorównać. Do ostrzeliwania celów zakrytych nadal lepiej nadawały się tradycyjne haubice.
W rezultacie artyleria lądowa całkiem się jednak nie „zuniwersalizowała”, a dział gładkolufowych potem już nie odlewano aż do zupełnie współczesnych czasów i specyficznej amunicji.

Także na morzach lata 1860-te wiązały się z łabędzim śpiewem artylerii gładkolufowej. Początkowy etap stosowania pancerzy jeszcze jej pomógł w przedłużeniu okresu panowania, ale wiązało się to – przy lufach długich i ciężkich - ze zdolnością do silnego uderzania pełnymi kulami żeliwnymi i staliwnymi, a nie z granatami.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 11:57, 29 Sie 2014    Temat postu:

Lata od zakończenia wojny krymskiej do zakończenia amerykańskiej wojny secesyjnej, czyli 1856-1865, to okres bardzo krótki, ale ważny dla rozwoju technik strzelania granatami na lądzie i na morzu, ponieważ wprowadzono wtedy i wypróbowano w praktyce wiele nowatorskich rozwiązań.
Najważniejsze było wyjście artylerii gwintowanej poza ramy eksperymentu. Dział gwintowanych używano już wcześniej, nawet bojowo, jednak dopiero teraz stały się pełnoprawnym – chociaż jeszcze nie dominującym – rodzajem. Wśród nich znajdowały się modele odprzodowe i odtylcowe. Równocześnie konstruowano coraz większe armaty gładkolufowe, które od kalibru 10 cali, typowego dla końca wojny krymskiej, doszły do 15 cali. Gdyby przeliczyć to na tradycyjny wagomiar, dla granatów można by mówić o przejściu ze 103-funtówek na 350-funtówki, a dla kul pełnych – ze 130 na 440 funtów!
Z dział gładkolufowych, bez względu na kaliber, można było nadal strzelać tradycyjnymi granatami kulistymi z tradycyjnymi – w sensie idei działania, niekoniecznie konstrukcji – zapalnikami czasowymi i uderzeniowymi. Próby wykorzystywania pocisków wydłużonych kończyły się marnie, bez względu na to, jak entuzjastyczne opisywaliby wyniki ich pomysłodawcy. Jednak w artylerii gwintowanej pojawił się bardzo ważny w tym kontekście czynnik. Przy pocisku dopasowanym ściśle do gwintu (np. w formie tylnego kołnierza wprasowywanego w bruzdy ciśnieniem gazów prochowych - pomysł wzorowany na kulach Minié do broni strzeleckiej), płomień wylotowy nie przedostawał się już do przodu i nie mógł zapalić inicjatora zapalnika. Eliminowało to z granatów do takich dział prawie całkowicie DOTYCHCZASOWE ZAPALNIKI CZASOWE, a powrót w połowie XIX w. do techniki „na dwa ognie” byłby absurdem niemożliwym zresztą do realizacji przy sporej już długości luf. Dla armat gwintowanych należało wymyślić coś odmiennego.

Kiedy w armii i flocie brytyjskiej weszły (ok. 1860 r.) do użytku odtylcowe, gwintowane działa Armstronga, dodano spłonkę do zapalnika Boxera, aby teraz to ona zapalała mieszankę zapalającą. Oczywiście – jak dawniej płomień wylotowy - musiała wykonać swoje zadanie natychmiast przy odpaleniu armaty. W tym celu w głowicę zapalnika wkręcano spiżowy cylinder; cylinder ten zawierał bijnik (bezwładnik) podtrzymywany przez miedziany drut utrzymujący, a pod bezwładnikiem znajdował się otwór wypełniony mieszanką detonującą z chloranu potasu, piorunianu rtęci i siarczku antymonu. W dole spiżowego cylindra wiercono otwór dla przekazywania płomienia. Aby zapobiec przypadkowemu zapłonowi w wyniku zerwania się drutu utrzymującego, pomiędzy bezwładnikiem a mieszanką detonującą (spłonką) umieszczano w poprzek głowicy miedziany kołek bezpieczeństwa. Kołek ten wyciągano w ostatniej chwili, podczas wsadzania pocisku do działa. Przy strzale siła bezwładności przesuwała bijnik gwałtownie w tył względem granatu, zrywając drut podtrzymujący. Bijnik (bezwładnik) uderzał w mieszankę detonującą, powodując w ten sposób jej zapalenie i inicjując działanie zapalnika. Dalej swoją rolę podejmowała mieszanka pirotechniczna i spalała się w czasie określonym przez wybór długości ścieżki, jak w tradycyjnej wersji zapalników Boxera.
Jednak Royal Navy, która wykorzystywała zapalniki Boxera tylko do szrapneli, dla granatów wystrzeliwanych ze swoich gwintowanych dział odtylcowych Armstronga zastosowała specjalny czasowy zapalnik Armstronga. Miał on korpus i ruchomy kołnierz (dający się obracać wokół szyi korpusu) wykonane ze spiżu, zaciskane specjalną nakrętką. Mieszanka pirotechniczna była zaprasowana w biegnący wokół zapalnika rowek (znajdujący się blisko zewnętrznej części korpusu), tworząc otwarty od góry pierścień. Paliła się z prędkością cala na 2 sekundy. Na zewnętrznym pierścieniu korpusu (ponad gwintem do wkręcania w granat) nanoszono skalę oddającą nastawioną długość ścieżki pirotechnicznej w calach i dziesiątych częściach cala. Istniały różne wersje zapalnika, z których opiszę dwie.
Bezwładnik w jednej wersji był bijnikiem z iglicą, zaś spłonkę osadzano nieruchomo w korpusie w pobliżu iglicy. Do podtrzymywania bezwładnika służył cienki drut. Otwartą powierzchnię pierścienia mieszanki pokrywano cienkim papierem. Na całość przychodził od góry ruchomy kołnierz spiżowy. Podczas wystrzału siła bezwładności działająca na bijnik ścinała drut podtrzymujący. W rezultacie bijnik z iglicą przesuwał się w kierunku spłonki i powodował jej detonację. Z cylindra, w którym znajdowała się spłonka, płomień od niej przeskakiwał otworami do okrężnego rowka (w kształcie torusa) w kołnierzu, a stąd skośnym kanałem doprowadzającym do ścieżki pirotechnicznej. Kiedy ta ostatnia spaliła się przez nastawiony czas (mechanizm nastawy omówię na końcu), płomień przechodził kolejnym skośnym kanałem (tym razem w korpusie) – wypełnionym miałkim prochem - w dół, do centralnego kanału walcowego w osi zapalnika. Kanał ten, o dużej średnicy, również zawierający proch strzelniczy, działał jako wzmacniacz prochowy i prowadził do wnętrza granatu, do ładunku rozrywającego.
W innej wersji bezwładnik miał formę obsady spłonki; podtrzymywała go mosiężna miseczka i wypełniał proch drobnoziarnisty. Nieruchoma iglica znajdowała się w bezpośredniej bliskości spłonki. Kanał, którym ogień ze spłonki w bezwładniku przechodził do pierścienia mieszanki pirotechnicznej, miał skrętkę z lontu szybkopalnego, aby działała jako przekaźnik płomienia (łącznik pirotechniczny). Otwartą powierzchnię pierścienia mieszanki pokrywano skórzaną podkładką. Jak w poprzedniej wersji na całość przychodził od góry ruchomy kołnierz spiżowy. Po jednej stronie kołnierza kanał wypełniony miałkim prochem łączył się z rowkiem biegnącym wokół szyi zapalnika, który to rowek również zawierał miałki proch i prowadził do komory wybuchowej wypełnionej takim samym prochem (wzmacniacza prochowego), prowadzącej z kolei do wnętrza granatu. Podczas wystrzału następowało skruszenie mosiężnej miseczki, bezwładnik (obsada spłonki) uderzał w iglicę, która powodowała wybuch mieszanki detonującej, a płomienie zapalały pierścień mieszanki pirotechnicznej. Spalała się ona wokoło zanim doszła do kanału łączącego z rowkiem wokół szyi, gdzie zapalała miałki proch. W tym momencie płomień był natychmiast przekazywany do wzmacniacza prochowego i stąd do ładunku rozrywającego granatu. W tej wersji, kilkanaście lat późniejszej i technicznie bardziej zaawansowanej, zmieniono kształt zewnętrznej powierzchni kołnierza, aby dawało się go łatwiej obracać, oraz zmodyfikowano płaszczyznę styku nakrętki z kołnierzem, by zacisk był lepszy a przez to unieruchomienie kołnierza w wybranej pozycji – pewniejsze.
W obu opisanych odmianach nastawa długości ścieżki pirotechnicznej, czyli czasu palenia się zapalnika czasowego, przebiegała bardzo podobnie. Pierścieniowa ścieżka w rowku na obwodzie korpusu (na górnym czole pierścienia ze skalą) była w jednym miejscu przerwana przez metal. Paląc się w tym kierunku nie inicjowała niczego i nigdzie nie przekazywała płomienia. Obracając ruchomy kołnierz, ustawiając go na skali (grot strzałki na zewnątrz kołnierza wskazywał na określony punkt skali biegnącej wokół korpusu zapalnika) i zaciskając nakrętką, ustalało się natomiast długość ścieżki pirotechnicznej palącej się w drugą stronę. W pierwszej wersji wyznaczało to bowiem punkt przyłożenia (poprzez skośny kanał w kołnierzu) płomienia przeskakującego w dół od spłonki, czyli miejsce zapalenia ścieżki, która paliła się aż do przekazania płomienia w dół przez skośny kanał w korpusie. W drugiej wersji takie postępowanie wyznaczało miejsce końca palenia się ścieżki, która przez kanał w kołnierzu przekazywała płomień w górę do pierścienia prochowego wokół szyi korpusu i stąd w dół do granatu.
[link widoczny dla zalogowanych]
Zarys budowy i działania wcześniejszej wersji zapalnika czasowego Armstronga (szkic na podstawie rysunku z 1859)

[link widoczny dla zalogowanych]
Zarys budowy i działania późniejszej wersji zapalnika czasowego Armstronga (szkic na podstawie rysunku z 1872)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 7:42, 05 Wrz 2014    Temat postu:

Trzeba przyznać, że Amerykanie znaleźli sposób, jak w działach gwintowanych używać tradycyjnych zapalników czasowych inicjowanych od płomienia wylotowego. W granacie Hotchkissa, z grubsza cylindryczno-ostrołukowym, wykonywano na zewnętrznych powierzchniach wzdłużne rowki. W rezultacie, mimo posiadania przez ten pocisku ołowianego pierścienia wciskanego w rowki gwintu przez tylną pokrywę popychaną gazami prochowymi podczas strzału, płomień wylotowy przedostawał się rowkami na przód pocisku i uruchamiał zapalnik. Ze zrozumiałych względów (przedostawanie się płomienia przed pocisk oznaczało utratę części ciśnienia gazów prochowych z ładunku miotającego) nie było to jednak rozwiązanie optymalne.

W czasie wojny secesyjnej Amerykanie powszechnie korzystali jeszcze z artylerii gładkolufowej, zarówno na morzu, jak na lądzie. Kuliste granaty, którymi w takich wypadkach strzelano, zazwyczaj miały tradycyjne zapalniki czasowe, trochę tylko ulepszone. Usprawniono też zasady organizacyjne ich użycia, analogicznie zresztą do wcześniejszych rozporządzeń w Royal Navy, pochodzących z czasów wojny krymskiej (i już tu opisanych). Aby przyspieszyć strzelanie, wykonywano od razu trzy wersje zapalników, palących się 5, 10 i 15 sekund. Zapalnik 5-sekundowy był używany przy zwykłych ładunkach miotających, na dystansach do 1200 m. Zapalnik 10-sekundowy osadzano w granatach wyrzucanych (przy pomocy zwiększonych ładunków miotających) na odległości od 1200 do 2200 m z dział 8-calowych i 32-funtowych, albo 1800 m z dział 9-calowych. W 32-funtówkach i działach 8-calowych zapalnik 15-sekundowy przystosowany był do zasięgu, przy zwiększonych ładunkach miotających, 2800 m.
Mimo oczywistej skokowości zmian i trudnościach w braniu poprawek na zmienność czasu palenia się mieszanki pirotechnicznej, odległości od celu, ładunku miotającego i kąta podniesienia, taki podział był bardzo przydatny praktycznie. Przy zbliżaniu się armaty i celu strzelano najpierw granatami o najdłuższych zapalnikach, potem przechodzono na coraz krótsze. Istotnym ulepszeniem w tych tradycyjnych konstrukcjach było wprowadzenie wodoszczelnych pokrywek, gdyż w latach 1840-tych i 1850-tych przypadki zgaszenia zapalnika przy rykoszetowaniu pocisku od powierzchni wody zdarzały się bardzo często. Pokrywka taka nie mogła równocześnie w niczym przeszkadzać zainicjowaniu działania przez płomień wylotowy podczas wystrzału. Amerykańskie zapalniki czasowe okresu wojny secesyjnej wykonywano z mosiądzu (czy spiżu). Korpus miał z reguły gwint zewnętrzny do wkręcania w granat (trafiały się też, rzadko, zapalniki osadzane przez wbicie na stożku, jak dawne drewniane). Jednak w korpusie był też gwint wewnętrzny, do mocowania mosiężnej pokrywki wodoszczelnej. Wykonywano ją w postaci cylindra z trzema otworami od górnego czoła, prowadzącymi do prostego labiryntu, wypełnionego miałkim prochem (prochem pistoletowym). W górze pokrywka miała wgłębienie, które pokrywano łatwopalną i mocno przywierającą pastą sporządzaną z miałkiego prochu rozprowadzonego w alkoholu. Z labiryntu wiódł w dole otwór wprost do mieszanki pirotechnicznej lub jeszcze poprzez lont szybkopalny, dla wzmocnienia efektu zapłonu. Mieszankę pirotechniczną wprowadzano do metalowego korpusu nie luzem, tylko w rurkach z grubego papieru. Po wkręceniu pokrywki wodoszczelnej w zapalnik, wprasowywano od góry ołowianą płytkę (pokrywkę bezpieczeństwa) z języczkiem do wyciągania. Chroniła ona proch przed zawilgoceniem i innymi czynnikami podczas przechowywania oraz przed przypadkowym zapłonem – wyciągano ją tuż przed strzałem. Podobnie, zatyczka bezpieczeństwa (korek) na spodzie centralnego kanału zapalnika zapobiegała przed dostaniem się ognia do ładunku rozrywającego granatu, jeśli palenie się zapalnika zostało zainicjowane przypadkowo. Przy wystrzale płomień wylotowy od ładunku miotającego obiegał granat luźnymi przestrzeniami między gładkim przewodem lufy a ściankami kulistego granatu (utrzymywanego w ścisłym położeniu, zapalnikiem do przodu, za pomocą drewnianego szpigla) i zapalał proch pistoletowy w pokrywce wodoszczelnej. Jej wodoszczelność zasadzała się na labiryncie, w którym umieszczano proch – w razie uderzenia w wodę, przy rykoszecie, rozpryski wody nie były w stanie pokonać zagięć kanałów labiryntu, powstrzymywane dodatkowo gazami ze spalającego się prochu. Wspomniana dolna zatyczka bezpieczeństwa (korek) luzowała się od wstrząsu przy wystrzale. Piękne rysunki i zdjęcia takich zapalników z wodoszczelnymi pokrywkami można łatwo znaleźć w sieci, np. pod adresami [link widoczny dla zalogowanych] czy [link widoczny dla zalogowanych] (i następne strony 683.15, 683.30).

Innym standardowym zapalnikiem czasowym używanym przez Amerykanów w tamtym okresie (od 1852) był zapalnik Bormanna, wynaleziony już około 1840 przez kapitana Charlesa G. Bormanna z armii belgijskiej. W marynarce amerykańskiej wyposażano weń granaty dla 12- i 24-funtowych haubic okrętowych (łodziowych) i wszystkich sferycznych szrapneli. Był powszechnie używany w artylerii polowej (m.in. do najpospolitszych granatów 12-funtowych). Miał krótki czas spalania (maksymalnie niewiele ponad 5 sekund), więc nadawał się tylko do walki na niewielkich odległościach, nie przekraczających 1100 m.
Cechowała go bardzo prosta konstrukcja i związana z tym duża niezawodność oraz pewność nastawy. Korpus z miękkiego stopu cynowo-ołowiowego lub z cynku był podpierany na mosiężnej lub żelaznej wkrętce z otworem, umieszczanej w gwincie otworu na zapalnik w skorupie granatu. Ścieżka pirotechniczna ze sprasowanego prochu wypełniała poziomy rowek (w rzucie z góry w kształcie części okręgu, co Amerykanie lubią nazywać kształtem podkowy), od którego wiódł w jednym miejscu w dół kanał do centralnego wzmacniacza zapłonu, zamkniętego cynową pokrywką perforowaną. Od góry ścieżkę dociskała i szczelnie przykrywała (dzięki gwintowi na obwodzie) metalowa pokrywka odlewana ze stopu cynowo-ołowiowego. Na pokrywce zaznaczano kreski określające stosowne miejsca odkrywania dostępu do ścieżki; opisywano je cyframi arabskimi lub kropkami oznaczającymi czas palenia się zapalnika (od 0,5 do 5,25 sekundy). Podczas walki dokonywano przebicia (metalowym przebijakiem) miękkiej i cienkiej pokrywki obok odpowiedniego oznaczenia czasowego, otwierając w tym miejscu pierścień mieszanki pirotechnicznej na płomień wylotowy działa. W czasie ładowania pocisku, zapalnik był zawsze skierowany w kierunku wylotu lufy, z przebiciem pokrywki ku górze, aby być pewnym, że mieszanka pirotechniczna zapali się od płomienia wędrującego nad pociskiem. Od miejsca przebicia pokrywki ścieżka paliła się w obie strony (jak w zapalniku Armstronga, przynajmniej w starszych wersjach), ale jedna z nich prowadziła przez „ślepy” kanał, a zatem była bez znaczenia, natomiast druga – o długości, a więc i czasie palenia ustalonym przez miejsce nacięcia – wiodła do wzmacniacza prochowego, który przekazywał płomień do ładunku rozrywającego granatu czy szrapnela. [Po wpisaniu w Google hasła Bormann fuze pojawia się tyle zdjęć, rysunków i opisów, że nie warto tu zamieszczać jakiejkolwiek ilustracji dodatkowej].

Artyleria gwintowana stwarzała ogromne możliwości w zakresie strzelania granatami. Przy tej samej średnicy pociski mogły być teraz znacznie dłuższe, czyli o większej masie i większym ładunku rozrywającym, dużo potężniejsze. Dzięki stabilizacji obrotowej zazwyczaj uderzały w cel czubkiem, co pozwalało umieszczać tam proste i niezawodne zapalniki uderzeniowe.
Początkowo granaty do dział gwintowanych sprawiały kłopoty przy użyciu zapalników czasowych, gdyż przyzwyczajono się przez stulecia inicjować ich działanie za pomocą płomienia wylotowego. Stąd wspomniane wcześniej konstrukcje mające jednak ten płomień przepuszczać do przodu lub zastępować go spłonką detonowaną przez wstrząs przy wystrzale. Oba rozwiązania okazały się zawodne – postęp polegał na redukcji luzu między pociskiem a przewodem lufy, zaś w niektórych nowocześniejszych armatach odtylcowych wstrząs przy wystrzale był bardzo mały. Aby umożliwić zerwanie drutu podtrzymującego bijnik trzeba go było robić coraz cieńszym, co ponad rozsądną miarę zwiększało niebezpieczeństwo przypadkowego wybuchu. W końcu jednak zauważono, jaki potencjał tkwi w fakcie, że pocisk z działa gwintowanego zajmuje nie tylko stałą pozycję wzdłuż trajektorii lotu, ale na dodatek wiruje wokół swojej osi. W XIX w. skonstruowano w Anglii zapalnik bezwładnikowy z bezpiecznikami odśrodkowymi. Występował w dwóch wersjach długościowych (z czasem spalania regulowanym do 15 sekund i do 30 sekund), poza tym identycznych w budowie. Czas określano przez obrót i zablokowanie pierścienia z rowkiem, w którym znajdowała się mieszanka pirotechniczna (wg idei zbliżonej do tej z opisanego wcześniej zapalnika Armstronga), ale istota rzeczy polegała na zmianie płaszczyzny ruchu bezwładnika i kołków zabezpieczających. Teraz wszystkie przesuwały się w kanałach (w spiżowym korpusie) prostopadłych do osi pocisku. Żaden wstrząs, duży czy mały, nie miał wpływu na ich ruch, tzn. nie był w stanie wytrącić tych elementów z położenia spoczynkowego. Kołki zabezpieczające były zresztą blokowane przez specjalne zawleczki, wyciągane dopiero bezpośrednio przed strzałem. Bez ich usunięcia bezwładnik ze spłonką nie mógł się poruszyć. W trakcie strzału, kiedy pocisk wchodził w ruch wirowy, na elementy zapalnika zaczynała działać siła odśrodkowa i te z nich, które mogły przesuwać się w otworach prostopadłych do osi wirowania, poddawały się tej sile. Kołki zabezpieczające uginały sprężyny śrubowe, umieszczone przy ich zewnętrznych krańcach i wychodziły z rowka w bezwładniku. Bezwładnik ze spłonką, pozbawiony blokady, także poddawał się sile odśrodkowej i uderzał w nieruchomą iglicę stalową zamykającą z zewnątrz jego kanał. Następował wybuch mieszanki detonującej i przekazanie impulsu do ścieżki pirotechnicznej.
Z kolei Francuzi wymyślili zapalnik nawiązujący działaniem do zapalnika Boxera, ale ze spłonką i sprężynowym mechanizmem zabezpieczającym, całkowicie metalowy. Ścieżka pirotechniczna w ołowianym płaszczu, pokrytym z zewnątrz mosiężnym korpusem, biegła spiralnie wzdłuż zapalnika. Przebicie jej w określonym punkcie wyznaczało miejsce doprowadzenia impulsu od spłonki, a więc długość palenia się (po spiralnym torze), zanim płomień doszedł do wzmacniacza prochowego. Mieszanka detonująca wybuchała zaraz przy wystrzale z działa, bowiem siła bezwładności działająca na bijnik z iglicą uginała śrubową sprężynę podtrzymującą. Ruch ten dało się łatwiej i (dzięki gwintom) dużo precyzyjniej regulować niż przy ścinanych drutach.

Oczywiście to tylko przykłady zapalników czasowych, których w drugiej połowie XIX w. wymyślono mnóstwo, jak np. Aricka, Laidleya, Hotchkissa, Hubbella, Rebela, Parrotta, Stevensa, Taylora.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pon 7:20, 08 Wrz 2014    Temat postu:

W czasie wojny secesyjnej w amerykańskiej marynarce używano też ZAPALNIKÓW UDERZENIOWYCH. Jednym z najbardziej znanych był zapalnik Schenkla do wydłużonych granatów wystrzeliwanych z dział gwintowanych, opatentowany w 1861. Miał mosiężny trzon rurowy z cylindrycznym bezwładnikiem (osadnikiem spłonki) utrzymywanym na miejscu przez małą śrubę, wkręcaną prostopadle do osi głównej zapalnika i bezwładnika. Śruba łamała się przy wystrzale z działa, uwalniając bezwładnik, aby mógł wywołać detonację spłonki przy uderzeniu w cel. Spłonka zapalająca mocowana do czoła bezwładnika przez osiowy otwór zapalała spłonkę pobudzającą w jego tylnej części, a od niej ładunek rozrywający granatu. W zapalniku tym bardzo prosto rozwiązano kwestię bezpieczeństwa podczas transportu, przenoszenia i magazynowania. W kanał z bezwładnikiem wkręcano od przodu korek zamykający, który z jednej strony miał płytkie wgłębienie walcowe, a z drugiej był prawie płaski. Normalnie wkręcano go z wgłębieniem do środka – nawet po przypadkowym zerwaniu bocznej śruby, kiedy bezwładnik mógł swobodnie przesuwać się w korpusie, nie dochodziło do detonacji, bowiem spłonka wchodziła we wgłębienie w korku i niczego nie dotykała. Dopiero przed strzałem wykręcano korek i wkręcano go „tył-naprzód”. Teraz naprzeciwko spłonki zapalającej znajdowała się płaska powierzchnia – po uderzeniu w nią (kiedy siła bezwładności przy uderzeniu w cel pchała bezwładnik w przód), spłonka wybuchała.
W latach 1861-1869 w Royal Navy wykorzystywano uderzeniowy zapalnik słupkowy Armstronga (Armstrong Pillar Fuze dla tych, którzy zechcą poszukać jego pięknych rysunków w sieci), przeznaczony do granatów wystrzeliwanych z gwintowanych dział odtylcowych. Składał się z korpusu z miękkiego brązu zamkniętego na szczycie przez pokrywkę z wgłębieniem. Wewnątrz znajdowała się rurka („słupek”) z miękkiego brązu, ze spłonką na szczycie, czyli bezwładnikowa obsada spłonki. Bezwładnik ten utrzymywany był na swoim miejscu przez „bezpiecznik” z białego metalu (grubą tulejkę nie pozwalającą bezwładnikowi posunąć się do góry, czyli do przodu, gdyż zaczepiał o jej krawędź drobnymi występami, które zwano piórami) oraz „regulator” wokół szyi, czyli cienką miseczkę utrzymującą czubek bezwładnika (ze spłonką) z dala od pokrywki.
Podczas wystrzału „bezpiecznik” (tulejka z białego metalu), który siła bezwładności pchała do tyłu, ścinał trzy „pióra” (występy) bezwładnika i zakleszczał się w powiększonej części blisko dna zapalnika, przez co „słupek” (bezwładnik ze spłonką) był odtąd podtrzymywany tylko „regulatorem” (miseczką czołową), który kruszył się od wstrząsu przy zderzeniu granatu z każdym ciałem twardszym od wody; bezwładnik powodował wtedy detonację spłonki i w ten sposób odpalał granat.
Zapalnik Uderzeniowy Boxera, wprowadzony w Wielkiej Brytanii w 1862 r., miał w głowicy cienką tarczę metalową z wystającym w dół kołkiem-iglicą. Górna powierzchnia tarczy leżała równo z górną powierzchnią głowicy zapalnika. Poniżej kołka w korpusie zapalnika montowano spłonkę z mieszanki piorunującej. Przy uderzaniu w cel tarcza wginała się do środka, kołek uderzał w spłonkę powodując jej detonację i w konsekwencji wybuch granatu. Był to więc typowy zapalnik wtłoczeniowy, jeden z bardzo wielu tej kategorii, która mogła się upowszechnić dopiero w granatach dla artylerii gwintowanej, uderzających w cel określonym punktem.
Rysunki zapalnika uderzeniowego Boxera można obejrzeć u dołu strony [link widoczny dla zalogowanych] .
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 7:20, 17 Wrz 2014    Temat postu:

Zapalnik uderzeniowy Pettmana przyjęto do użytku w brytyjskiej artylerii lądowej (L.S. = Land Service) 30.10.1861, a w marynarce brytyjskiej 2.08.1862 (S.S. = Sea Service). Od 19.05.1866 wykorzystywano te zapalniki w wersji Pettman General Service (G.S.), stosując je w działach kalibru do 7 cali, zarówno odprzodowych, jak odtylcowych, gwintowanych i gładkolufowych.
Te trzy wersje działały oczywiście na podstawie tej samej idei, ale dość mocno różniły się konstrukcyjnie. Idea polegała na oblepieniu mieszanką detonującą małej kulki i umieszczeniu jej we w miarę kulistej przestrzeni. Bez względu na pozycję pocisku i zapalnika przy uderzeniu w cel, siła bezwładności miotała kulką na jakiś fragment komory, wywołując detonację. W ten sposób kulka pełniła rolę zarówno bijnika jak spłonki bez potrzeby celowania jednym w drugie. Wywołanie ruchu w określonym kierunku nie miało już znaczenia.
Gwintowany na zewnątrz na całej długości pod kołnierzem (wersja L.S.) lub na 3/4 cala pod kołnierzem (wersja S.S.), względnie w ogóle na całej długości (wersja G.S.) korpus i gwintowaną górny korek wykonywano ze spiżu. W zapalniku tym znajdowała się też tzw. zatyczka stożkowa (rzeczywiście o takim kształcie w L.S. i S.S., ale nie mająca ze stożkiem już nic wspólnego – poza zachowaną dla tradycji nazwą – w wersji G.S., gdzie zmieniła się w z grubsza walec dwustopniowy). Ową zatyczkę stożkową, kulę detonującą i zatyczkę ustalającą również wytwarzano ze spiżu, jednak twardszego (o zwiększonej zawartości cyny), aby nie ulegały odkształceniom.
Korpus w części gwintowanej miał kształt stożka ściętego o bardzo nieznacznym pochyleniu tworzących – prawie walca. W wersjach L.S. i S.S. u góry znajdował się płaski kołnierz, na którym opierał się zapalnik po wkręceniu do granatu. Centralny kanał korpusu mocno się różnił w zależności od wersji. W L.S. był w zasadzie cylindryczny, poza lekkim zaokrągleniem zaraz powyżej korka dolnego. W S.S. poszerzono go znacznie w rejonie umieszczania kuli detonującej - po pierwsze dlatego, że ostateczna wielkość tej kuli była tu większa, po drugie dla wyrównania siły, z którą kula uderzała w ściankę poruszając się w różnych kierunkach. W wersji G.S. kanał też był w środku lekko powiększony (wybrzuszony), aby ułatwić ruch kuli detonującej, podobnie rozszerzono go blisko podstawy, by umożliwić zakleszczanie się ołowianej miseczki po jej mocnym naciśnięciu (co występowało również w wersji S.S. i o czym dalej). W wersji L.S. u góry i na dole kanału centralnego nacinano gwint, w który wkręcano odpowiednio korek górny i korek dolny. Wersje S.S. i G.S. miały korek górny, ale żadnego korka dolnego.
Korek górny wyglądał inaczej w każdej wersji (w różnych służbach używano odmiennych kluczy do wkręcania), ale jedyna istotna różnica polegała na wykonywaniu specjalnego wgłębienia centralnego na dolnej powierzchni korka w wersji G.S., do przytrzymywania dodatkowej małej kulki metalowej, nie występującej w wersjach L.S. i S.S.
Korek dolny w wersji L.S. miał wystający w górę mały czop. Wzdłuż osi cały korek przewiercano, tworząc kanał ogniowy, przez który płomienie przedostawały się do ładunku rozrywającego granatu. Jednak korek wiercono też poprzecznie i w ten otwór wkładano lont szybkopalny, który nie przeszkadzając (a nawet pomagając) przejściu płomieni w dół, stanowił zarazem „zakrywkę” zabezpieczającą przed wsypywaniem się prochu z ładunku rozrywającego granatu do zapalnika, co podobno mogło go zaczopować.
Wersje S.S. i G.S. nie miały, jak wspomniałem, korka dolnego – otwór ogniowy w korpusie zatykano tu kartonowym krążkiem powlekanym cienką kalką papierową.

Natomiast zatyczki stożkowe różniły się w sposób bardzo istotny.
W wersji L.S. górna część zatyczki miała kształt bardzo krótkiego walca (dokładnie pasującego do średnicy kanału centralnego), zakończonego w górze stożkiem o małym pochyleniu tworzących. W dole zaopatrzono ją w krótki czop wchodzący w otwór górny ołowianej miseczki podtrzymującej, o której później. Całość wiercono wzdłuż osi dla stworzenia kanału ogniowego.
W wersji S.S. dolny czop zatyczki był znacznie dłuższy, sięgając poprzez otwór w ołowianej miseczce aż do spodu zapalnika, czyli wchodząc do dolnego otworu ogniowego w korpusie. Czop ten wypełniano miałkim prochem (wierconym wzdłużnie dla szybszego przekazywania płomienia) i zamykano u dołu małym krążkiem kartonowym.
W wersji G.S. zatyczka „stożkowa” nie miała już żadnej stożkowej powierzchni, tworzył ją zespół dwóch czopów (walców, cylindrów) o różnych średnicach. Od górnej powierzchni czopu większej średnicy prowadziły do wnętrza czopu mniejszej średnicy trzy otwory (prosty centralny i skośne boczne). To wnętrze czopu mniejszej średnicy stanowiło kanał (jak w S.S.) wypełniony miałkim prochem, czyli pełniący rolę wzmacniacza prochowego. U dołu zatyczki wiercono otwór prostopadły od osi głównej, w który wprowadzano drut podtrzymujący.
We wszystkich wersjach w miejscu uskoku średnicy między górną a dolną częścią zatyczki wykonywano na obwodzie rowek, w który mógł wciskać się górny kołnierz ołowianej miseczki podczas ekspandowania.

Ołowianą miseczkę podtrzymującą wykonywano dość podobnie we wszystkich trzech wersjach, w postaci cylindra odwracanego denkiem do góry i z wierconym w denku otworem centralnym na czop zatyczki stożkowej. Różne były wymiary, nieco odmienne zarysy zewnętrzne, zależne od kształtu kanału zapalnika. W wersji L.S. miseczka spoczywała na korku dolnym, otaczając, ale nie dotykając jego czopa centralnego. Pomimo zbliżonej budowy, rola miseczek była inna – w wersjach L.S. i S.S. pełniła przede wszystkim funkcję bezpiecznika, nie pozwalając na uwolnienie się kuli detonującej przed wystrzałem (a przy okazji po wystrzale blokowała zatyczkę stożkową w dolnym/tylnym położeniu). W wersji G.S. rolę bezpiecznika przejął drut podtrzymujący, więc zadanie miseczki ograniczało się teraz tylko do „wychwytywania” zatyczki stożkowej w dolnej/tylnej pozycji.

Zatyczkę ustalającą (usytuowaną w zapalniku nieznacznie poniżej górnego korka) wykonywano w formie grubej tarczy dopasowanej ściśle do średnicy kanału zapalnika. Przez jej oś przechodził centralny kanał, który w dole przytrzymywał pasujący do niego górny występ na kuli detonującej.
Jednak o ile w wersjach L.S. i S.S. do tego przytrzymywania (ustalania kuli detonującej) ograniczała się jej rola, a więc i konstrukcja, w wersji G.S. i jedno i drugie było dużo bardziej skomplikowane. Tutaj na górnej powierzchni zatyczki ustalającej wykonywano pierścieniowo płaski rowek, a samą górę kanału centralnego rozszerzano w formie części czaszy, w której umieszczano małą kulkę metalową, wspomnianą juz przy opisie korka górnego tej wersji zapalnika Pettmana. Ponieważ w wersji G.S. mogło dochodzić do detonacji także w górze zatyczki ustalającej, przewiercano ją (poza kanałem centralnym) dwoma pionowymi kanałami bocznymi o stożkowym przekroju, wiodącymi od rowka pierścieniowego do samego dołu. Rowek szorstkowano dla lepszego trzymania mieszanki pirotechnicznej, którą w niego wprasowywano. Mieszankę osłaniano z góry cienką, miedzianą podkładką – chodziło o to, by nie detonowała przy lekkich uderzeniach, np. rykoszetach, a robiła to przy gwałtownym uderzeniu w cel.

Kula „detonująca” miała we wszystkich wersjach ten sam wymiar spiżowego jądra, wykonywanego z twardego stopu miedzi z cyną. Żłobiono owe jądro licznymi pionowymi rowkami i głębokim rowkiem poziomym – trzymały one masę pirotechniczną, którą pokryta była kula. Masę robiono z chloranu potasu, siarczku antymonu, siarki sublimowanej i miałkiego prochu, rozrobionych na pastę za pomocą alkoholu metylowego i szelaku. Dwa występy kuli (w dole stożkowy, w górze walcowy, oba odsadzone od niej kołnierzami) wchodziły do pasujących wgłębień – jednego w kanale centralnym leżącej powyżej zatyczki ustalającej, drugiego w kanale centralnym leżącej niżej zatyczki „stożkowej”.
Różnice polegały na metodach dodatkowego osłaniania masy detonującej. Robiono to dla utrzymania trwałości kształtu, bezpieczeństwa, ochrony przed wilgocią, regulowania czułości (detonacja już przy słabym uderzeni, np. przy rykoszecie, albo dopiero przy solidnym uderzeniu w cel). Ta ochrona stanowiła zresztą najsłabszy punkt zapalników Pettmana do końca ich eksploatacji, mimo nieustannych modyfikacji i ulepszeń. Bardzo dobre własności masy na początku, szybko ulegały degradacji, zwłaszcza w gorącym i wilgotnym klimacie.
W wersji L.S. masę pirotechniczną na kuli osłaniano flakiem owczym obwiązywanym jedwabnym sznurkiem i lakierowanym. Gdy to okazało się niewystarczające, dodawano bardzo gęsty jedwab, podobnie obwiązywany i lakierowany.
W wersjach S.S. i G.S. na masę detonującą, oblepiającą kulę, przychodziły najpierw dwie cienkie półsfery miedziane (z blachy grubości 0,2 mm), łączone na maksymalnej średnicy paskiem z lakierowanej bibułki. Potem kładziono osłonkę z owczego jelita, szelakowany papier i pokostowany jedwab. Taki kokon zabezpieczał przed przypadkowym zapłonem i zawilgoceniem, a przede wszystkim sprawiał, że mieszanka nie detonowała przy lekkich uderzeniach, np. od rykoszetów o wodę, tylko przy silnym uderzeniu granatu trafiającego w cel (np. burtę okrętu).

Tylko w wersji G.S. występowała dodatkowa kulka mosiężna. Toczono ją z drutu odpowiedniej średnicy, była całkiem gładka i mała. Normalnie spoczywała w środku przestrzeni między korkiem górnym a zatyczką ustalającą, przytrzymywana tam przez wgłębienia na dolnej powierzchni korka i górnej powierzchni zatyczki.

Przy wystrzale, siła bezwładności w wersji G.S. ścinała drut podtrzymujący. We wszystkich wersjach ta sama siła powodowała cofanie się zatyczki ustalającej, kuli detonującej i zatyczki stożkowej w kanale zapalnika. Cofająca się zatyczka stożkowa rozgniatała ołowianą miseczkę.
W wersji L.S. miseczka rozgniatając się wciskała dolny kołnierz pod krawędź czopu centralnego na korku dolnym, a górny kołnierz - w rowek na zatyczce stożkowej. W ten sposób zatyczka stożkowa pozostawała na stałe unieruchomiona w dolnej/tylnej pozycji, związana z korkiem, kiedy zatyczka ustalająca i kula detonująca zachowywały pewną swobodę ruchów.
W wersjach S.S. i G.S. dolna krawędź ołowianej miseczki ekspandowała do rozszerzonej części kanału centralnego zakleszczając się w nim (a więc w korpusie – tu nie było korka dolnego), zaś z górną krawędzią działo się to samo co w L.S. Efekt był podobny, z tym że długi tutaj czop dolny/tylny zatyczki stożkowej przebijał przy cofaniu tekturowe denko, otwierając się do wnętrza granatu.

Występowały dwa działania tego zapalnika Pettmana, zależne od stabilności lotu granatu. Jeśli pocisk mocno chybotał, jak w działach gładkolufowych i gwintowanych działach odprzodowych, drgania wyrywały kulę detonującą z jej dolnej i górnej blokady, przez co była gotowa do działania. Przy uderzeniu w cel, siła bezwładności miotała gwałtownie kulę detonującą na ścianki zapalnika, a to powodowało wybuch oblepiającej ją mieszanki. Płomienie przechodziły przez otwór/otwory w zatyczce stożkowej, zapalały proch drobnoziarnisty w dolnej komorze, i przez otwór dolny dochodziły do wnętrza granatu.
Jednak w wielu gwintowanych działach odtylcowych pociski leciały zbyt stabilnie, by uwolnić kulę detonującą z jej połączenia z zatyczką ustalającą. Nie mogła więc doprowadzić do wybuchu mieszanki, którą ją oblepiała.
Do takich przypadków Pettman skonstruował swój zapalnik General Service. Cofnięcie się zatyczki ustalającej przy wystrzale uwalniało małą kulkę mosiężną leżącą między tą zatyczką a górnym korkiem. Siła odśrodkowa powstająca w pocisku wirującym wokół wzdłużnej osi wypychała ową kulkę na zewnątrz, do ścianek kanału zapalnika. Gładka kulka toczyła się teraz po obwodzie czoła zatyczki ustalającej, niczym kula w ruletce. Tor jej ruchu prowadził po znajdującej się tam mieszance pirotechnicznej, zaprasowanej w rowku i przykrytej cienką miedzianą podkładką. Podczas uderzenia granatu w cel, zatyczka ustalająca z pierścieniem mieszanki rzucana była na kulkę, co powodowało detonację. Płomienie przechodziły w tył przez otwory ogniowe w tej zatyczce i kanały w zatyczce „stożkowej”, aż do ładunku rozrywającego granatu.

Trzeba przyznać, że konstrukcja zapalnika Pettmana w wersji G.S. była dość złożona, więc jej wizerunek zapewne się przyda tym, którzy chcieliby zgłębić działanie tego zapalnika. Piękny rysunek występuje na początku tej samej strony, którą polecałem poprzednio, czyli [link widoczny dla zalogowanych] . Jednak może on wprowadzić w błąd – autor „włożył” do środka kulę detonującą w postaci samego żłobkowanego jądra, co nigdy nie miało miejsca. Jedynym sensem jej istnienia było właśnie prowadzenie do detonacji, czyli musiała być co najmniej oblepiona mieszanką pirotechniczną. Tak wyglądała kula detonująca poza zapalnikiem, na etapie budowy, ale nie w środku – na dodatek w pokazanej wersji G.S. poza mieszanką były przecież jeszcze półsfery miedziane otaczające całą kulę, o zewnętrznych owinięciach nie wspominając. Trudno się też z tego rysunku zorientować co do wyglądu górnej powierzchni zatyczki ustalającej oraz roli owej małej kulki mosiężnej. Dlatego uzupełniam te znakomite warsztatowo wizerunki o własne proste szkice (na podstawie oryginalnej dokumentacji regulaminowej) półsfery miedzianej, kuli detonującej „ubranej” w owe półsfery, górnej/przedniej powierzchni zatyczki ustalającej i położenia kulki mosiężnej na tej powierzchni, kiedy przy wystrzale zatyczka cofała się w dół/tył.
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Nie 12:55, 19 Paź 2014    Temat postu:

Gładki Zapalnik Uderzeniowy B.L. był bardzo podobny do wcześniej opisanego zapalnika słupkowego Armstronga. Miał formę małego, gładkiego (czyli bez gwintu) cylindra mosiężnego, długiego na około 25 mm. Wsuwano go do granatu (w brytyjskiej artylerii lądowej do granatów i szrapneli, a w Royal Navy tylko do szrapneli – w obu służbach wyłącznie wystrzeliwanych z odtylcowych dział gwintowanych nie większych niż 20-funtowe), po wykręceniu korka zamykającego otwór w korpusie granatu. Następnie zakręcano ten korek z powrotem, albo (w Royal Navy) wkręcano w otwór zapalnik czasowy Armstronga (opisany przeze mnie wcześniej). Gładki zapalnik uderzeniowy B.L. miał konstrukcję i zasadę działania prawie taką samą jak uderzeniowy zapalnik słupkowy Armstronga. W górnej, nieruchomej pokrywce (z mosiądzu lub spiżu) osadzona była w środku stalowa iglica, zwrócona czubkiem w dół. Pokrywkę przebijały cztery otwory – jeśli ten zapalnik współpracował z zapalnikiem czasowym, który zainicjował zapłon przed uderzeniem w cel, nimi przechodziły płomienie do środka granatu. Otwory te zakrywała cienka blaszka mosiężna. Korpus oraz mosiężny „bezpiecznik” (tulejkę) przewiercano na wskroś dla wprowadzenia zawleczki bezpieczeństwa ze skręconego drutu miedzianego. Zawleczka utrzymywała bezpiecznik w górnej pozycji (przez co on przytrzymywał bezwładnik w pozycji dolnej) i musiała być wyciągana bezpośrednio przed wsunięciem zapalnika do granatu. Tulejka bezpiecznika różniła się tutaj od tej z zapalnika słupkowego faktem, że naciskała na cztery występy („pióra”, „ucha”) bezwładnika swoją dolną krawędzią, nie kołnierzem wewnętrznym u góry, i zakleszczała się po wystrzale (tym właśnie kołnierzem) na bezwładniku, a nie w korpusie. Powyżej występów wycinano bowiem wokół bezwładnika pierścieniowe wgłębienie V-kształtne, a mosiężny bezpiecznik miał V-kształtne podcięcie pod wewnętrznym kołnierzem. Kiedy podczas wystrzału siła bezwładności pchała bezpiecznik w tył, odcinając występy bezwładnika, następowało sczepienie się bezwładnika i bezpiecznika w miejscu podcięć, gdyż miękki metal się rozgniatał i odkształcał w rowku.
Sam bezwładnik (osada spłonki) zrobiony był ze stopu ołowiowo-cynowego. Miedzianą miseczkę spłonki wypełniała mieszanka detonująca z piorunianu rtęci, siarczku antymonu i chloranu potasu, wprasowywana i pokostowana. Przed przypadkową detonacją chroniła ją jeszcze mosiężna blaszka grubości 0,025 mm. Z góry spłonkę w bezwładniku przykrywał krążek z szelakowanego papieru. W dole bezwładnika wprasowywano cylinder z prochu, pełniący rolę spłonki pobudzającej, zasłaniany u samego dołu przez cienki krążek mosiężny. Przy uderzeniu w cel cała masa bezwładnika i sczepionego z nim bezpiecznika była razem pchana do przodu, przez co spłonka gwałtownie uderzała w iglicę. Płomienie przechodziły do tyłu trzema otworami, dostając się do prochu w dole bezwładnika. Wybuch tego prochu wyrzucał dolny krążek i powodował wybuch ładunku rozrywającego w granacie.
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Gładki zapalnik uderzeniowy B.L. na podstawie rysunków z epoki.

Później używano raczej modyfikacji opisanego zapalnika, zwanej Zapalnikiem uderzeniowym R.L. (od Royal Laboratory). Miał on spiżowy korpus i głowicę odlewane jako jedna część oraz zewnętrzny gwint do wkręcania w pocisk. Konstrukcja wewnętrzna i zasada działania były niemal identyczne, jak w poprzednim. Tyle tylko, że w modelu Mark I zawleczkę bezpieczeństwa przechodzącą w poprzek korpusu i tulei bezpiecznika wykonywano z gładkiego drutu mosiężnego (w modelu Mark II ze złożonego na pół i skręconego drutu), a ołowiany bezwładnik wyposażano w dwa występy (pióra) zamiast czterech. Ponieważ jednak otwory na zawleczkę wystawały w tej wersji poza granat czy szrapnel, a strzelano pociskami także z dział gwintowanych odprzodowych, obawiano się, że płomień wylotowy armaty może czasem przejść do przodu i przez ten kanał po zawleczce spowodować wybuch granatu już w lufie. Dlatego od czoła korpusu zapalnika wiercono otwór prostopadły do otworu na zawleczkę (blisko ścianki), umieszczano w nim ołowiany walec ślizgający się w otworze i zalutowywano powstały w ten sposób kanalik cienkim krążkiem mosiężnym. Tuż przed wystrzałem wyciągano zawleczkę. Na razie zostawiała po sobie niebezpieczny kanał wlotowy, ale kiedy pocisk dobijano stemplem na swoje miejsce, siła bezwładności pchała do tyłu ołowiany walec, który wpadał aż od kanału po zawleczce i go zatykał.
[link widoczny dla zalogowanych]
Zapalnik uderzeniowy R.L. Mark I na podstawie rysunku z epoki.

Model Mark II miał bezpiecznik i bezwładnik o mniejszej średnicy niż w modelu Mark I (dla zwiększenia grubości ścianek korpusu, by mógł znosić odpalenia większych ładunków miotających, przy których Mark I zawodził), zrezygnowano w nim z ładunku prochowego w bezwładniku, zwiększono masę mieszanki detonującej w spłonce (aby przyspieszyć działanie i uczynić je pewniejszym), zmieniono sposób wyciągania zawleczki na prostszy i nie wymagający kołnierza na korpusie.
[link widoczny dla zalogowanych]
Zapalnik uderzeniowy R.L. Mark II i jego główne (nie wszystkie!) części na podstawie rysunku z epoki.

Zapalniki B.L. i R.L. skonstruowano tak, by działały już przy lekkich muśnięciach (rykoszetach). Były ciągle używane pod koniec XIX wieku. W latach 1870-tych ten drugi wykorzystywano w brytyjskiej artylerii lądowej w granatach aż do 80 funtów i szrapnelach do 40 funtów włącznie (przy odprzodowych armatach gwintowanych), a także w granatach do 7 cali i 40-funtów oraz szrapnelach do 12 funtów (w odtylcowych działach gwintowanych). W Royal Navy znajdował znacznie mniejsze zastosowanie: z odprzodowych armat gwintowanych strzelano tak wyposażonymi grantami 7- i 9-funtowymi.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 11:53, 31 Paź 2014    Temat postu:

Oprócz opisanych wcześniej, ciekawych zapalników uderzeniowych wykorzystujących do odbezpieczania siły bezwładności przy wystrzale, odśrodkową siłę bezwładności przy ruchu wirowym pocisku gwintowanego, siłę bezwładności do zasłaniania otworu po wyciągniętej zawleczce, używano też bardzo wielu odmian niezwykle prostych zapalników uderzeniowych, opartych na zwyczajnym wtłaczaniu iglicy w nieruchomą spłonkę przy uderzeniu przodem zapalnika w cel. Pod względem mechaniki działania nie różniły się niczym istotnym ani od wspomnianego już Zapalnika Uderzeniowego Boxera z 1862 r., ani między sobą. Mimo tego występowały w wielu typach i wzorach w każdym typie, bowiem minimalne różnice konstrukcyjne miały – wg ówczesnych użytkowników – poważny wpływ na ich niezawodność, trwałość, łatwość montażu, technologiczność produkcji. Dzisiaj opisanie ich wszystkich nie wniosłoby niczego nowego, więc poprzestanę na kilku wybranych przykładach i skrótowym ich scharakteryzowaniu.
Zapalnik uderzeniowy bezpośredniego działania został wprowadzony dla zastąpienia „czułego zapalnika” w brytyjskiej artylerii oblężniczej i górskiej, ale do końca XIX wieku jego użycie rozpowszechniło się na prawie wszystkie gwintowane działa odtylcowe i odprzodowe eksploatowane w Wielkiej Brytanii, także w Royal Navy. Działał również przy ślizgowym dotknięciu celu przez pocisk (rykoszecie), pod warunkiem, że kąt uderzenia przekraczał 10 stopni.
Składał się z nagwintowanego korpusu (początkowo poza gładkim górnym kołnierzem, w ostatnich wzorach wykonywano gwint na całej długości), w którego dolnej części znajdował się ładunek wybuchowy z prochu drobnoziarnistego (wzmacniacz prochowy). Podstawa była zamknięta gwintowanym korkiem o centralnym otworze ogniowym. Górna część korpusu miała w pierwszych wariantach gładki kołnierz, na który nakładano zakrywkę bezpieczeństwa mocowaną i luzowaną przez przekręcenie na czymś w rodzaju złącza bagnetowego. W modelach późniejszych wkręcano korek do góry gwintowanego lewostronnie kanału centralnego w korpusie. We wszystkich wariantach w kanale tym osadzano specjalną zatyczkę (z centralnym otworem dla umożliwienia ruchu iglicy) w bezpośredniej odległości od spłonki, na nią kładziono od góry miedzianą tarczę z cienkiej blaszki, w której środku osadzona była stalowa iglica, a tę blaszką utrzymywał w pożądanej pozycji dodatkowy pierścień gwintowany. Część środkowa korpusu zwężała się dla przytrzymywania spłonki, zaś poniżej znajdowało się wiele (w wersji Mark III – 9 sztuk) stożkowych otworów ogniowych zapewniających połączenie z komorą wzmacniacza prochowego.
Zapalnik odbezpieczano przez zdjęcie lub wykręcenie zakrywki bezpieczeństwa. W momencie uderzenia pocisku w ciało stałe iglica uderzała w mieszankę detonującą, zapalała ją, a płomień przechodził przez stożkowe otwory do komory wzmacniacza prochowego i stąd do granatu.
Zapalnik Bezpośredniego Działania, Ze Zwłoką.- Odmiana powyższego zapalnika, zwana zapalnikiem bezpośredniego działania ze zwłoką, była podobna w budowie, ale miała dłuższy korpus, a płomień musiał się palić wzdłuż krótkiej ścieżki z mieszanką pirotechniczną zanim docierał do granatu. Opóźniało to eksplozję o około 30 sekund i pozwalało granatowi zagłębić się w umocnienia ziemne czy podobne cele. Co prawda użycie tego zapalnika ograniczało się w XIX wieku do lądowych haubic.
Zapalniki te były tak proste w konstrukcji, że nie warte rozrysowywania, zwłaszcza wobec podanego juz linku do zapalnika uderzeniowego Boxera i możliwości obejrzenia zapalnika uderzeniowego Armstronga ( [link widoczny dla zalogowanych] ), różniących się tylko detalami.

Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z tzw. Małym Zapalnikiem Uderzeniowym, zaprojektowanym dla zastąpienia zapalnika uderzeniowego R.L., i dla uzyskania niezawodnego zadziałania również przy uderzeniach pod małym kątem. Miał on bardzo złożoną budowę, charakterystyczną już dla wielu zapalników w granatach artylerii przełomu XIX i XX w.
Jego korpus gwintowano z zewnątrz na całej długości, ale kanał centralny wykonywano tylko od dołu, gwintowano jedynie przy samym dnie i zamykano korkiem dennym z centralnym otworem ogniowym. Stalowa iglica była wkręcana przez długi otwór o małej średnicy, przechodzący NIECENTRALNIE przez głowicę korpusu.
Bezwładnikowa obsada spłonki miała specjalną pokrywkę oraz (leżącą poniżej spłonki) komorę wypełnioną trzema granami drobnoziarnistego prochu. Obsada ta charakteryzowała się wycięciem z jednej strony, w które (po wystrzale!) wchodził bezwładnikowy bezpiecznik i mosiężna kulka. Obracaniu się bezwładnikowej obsady spłonki w korpusie zapobiegała śruba tkwiąca w tym ostatnim, wchodząca w rowek z boku obsady. Przed wystrzałem mosiężna kulka uniemożliwiała bezwładnikowej obsadzie spłonki uderzenie w iglicę, a bezwładnikowy bezpiecznik powstrzymywał kulkę przed wpadnięciem do wycięcia. Bezwładnikowy bezpiecznik utrzymywany był w górnym (przednim) położeniu przez drut miedziany i kołek zabezpieczający, a gdy ten ostatni znikał, otwór po nim zamykał walec z ołowiu i cyny. Dodatkowym środkiem bezpieczeństwa był sworzeń ustalający, który przechodził poprzecznie na wskroś przez bezwładnikową obsadę spłonki i miał czubek wchodzący w wycięcie w korpusie – w tej pozycji utrzymywała go słaba sprężyna śrubowa.
Po załadowania granatu i wypadnięciu kołka zabezpieczającego, miedziany drut ulegał ścięciu od wstrząsu przy wystrzale, a bezwładnikowy bezpiecznik przesuwał się w tył (w dół) wycięcia w bezwładnikowej obsadzie spłonki. Uwalniał w ten sposób mosiężną kulkę, która wtaczała się za nim do wycięcia. W ten sposób już nic nie oddzielało bezwładnikowej obsady spłonki od iglicy, ale obsadę przytrzymywał jeszcze na miejscu ów podsprężynowany sworzeń ustalający. Podczas lotu siła odśrodkowa działająca na cięższy koniec sworznia ustalającego pokonywała opór sprężyny i wyciągała lżejszy koniec z wycięcia w korpusie, dzięki czemu bezwładnikowa obsada spłonki uzyskiwała teraz całkowitą swobodę ruchu w przód (na rysunku w górę). Ta sama siła odśrodkowa wypychała na zewnątrz walec ołowiano-cynowy, który zamykał otwór pozostały po kołku zabezpieczającym, chroniąc zapalnik przed dostawaniem się wody lub piasku (aczkolwiek pozycja kołka zabezpieczającego i jego kanału jest może na rysunku pokazana błędnie).
Przy uderzeniu w cel bezwładnikowa obsada spłonki przesuwała się w przód na iglicę i detonowała spłonkę, a płomień zapalał proch drobnoziarnisty w obsadzie i przekazywał impuls do granatu.
[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pon 7:20, 03 Lis 2014    Temat postu:

Wraz z pojawieniem się granatów przeciwpancernych, w których niezbędne było zachowanie masywnej, ostrej głowicy, oraz wprowadzeniem amunicji do dział szybkostrzelnych, konieczne stało się zastosowanie zapalników dennych. Po koniec XIX wieku w Royal Navy w użytku były trzy ich typy: Hotchkissa, Nordenfelta i zaprojektowany przez Armstrong Company.
Zapalnik Denny Hotchkissa. - Zapalnik Hotchkissa miał niewielkie wymiary, składał się z korpusu, bezwładnika uderzeniowego (bijnika), wkręcanej pokrywki, gwintowanej zatyczki i spłonki. Bezwładnik uderzeniowy miał odlewany, spiżowy korpus wypełniony ołowiem, w którym szorstkowaną iglicę mosiężną zatapiano w taki sposób, że jej czubek schowany był w tulei bijnika. Spłonka mieściła się wewnątrz wkręcanej pokrywki, a zamykano ją gwintowaną zatyczką z centralnym otworem ogniowym. Zanim zapalnik nie uległ odbezpieczeniu, bezwładnik uderzeniowy wsparty był na mosiężnej iglicy. Siła bezwładności przy wystrzale odrzucała go w tył wzdłuż iglicy (ołów nie „trzymał” iglicy zbyt mocno). W efekcie czubek iglicy wystawał teraz w przód od bezwładnika. Przy uderzeniu w cel ciężki bezwładnik i iglica popychane był przez siłę bezwładności w przód i detonowały spłonkę, a płomień przechodził do czoła zapalnika i przez otwór ogniowy do ładunku rozrywającego granat.
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Zapalnik Denny Nordenfelta.- Uderzeniowy zapalnik denny Nordenfelta do broni szybkostrzelnej różnił się od poprzedniego tym, że iglica była tu nieruchoma, natomiast bezwładnik i spłonka się poruszały. Stalowy korpus wyposażony był w mosiężną, gwintowaną zatyczkę z iglicą. Wewnątrz korpusu znajdował się stalowy bezwładnik z osadzoną w nim spłonką z masy detonującej; był on utrzymywany na swoim miejscu przez stożkowe łoże u podstawy oraz rozcięty pierścień w głowicy, który to pierścień zaciskał się wokół górnej części bezwładnika. Podczas wystrzału rozcięty pierścień przesuwał się pod wpływem siły bezwładności w dół/w tył wzdłuż bezwładnika, a przy uderzeniu w cel siła bezwładności wyrzucała cały zespół w przód na iglicę, w ten sposób detonując spłonkę i powodując wybuch granatu. Zapalnik Nordenfelta został ostatecznie wyparty przez opisany wcześniej zapalnik Hotchkissa.
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Zapalnik Denny Armstronga.- Uderzeniowy zapalnik denny Armstronga składał się ze spiżowego korpusu wkręcanego w podstawę granatu, osłoniętego za pomocą ołowianej zakrywki, wbijanej ciasno młotkiem, aby całkowicie uszczelnić otwór na zapalnik. W środku korpusu znajdował się dopasowany metalowy bezwładnik zawierający spłonkę oraz rozwiercona przez środek kolumna miałkiego prochu, dla wzmocnienia płomienia. Bezwładnik trzymany był na swoim miejscu przez dwa poprzeczne kołki przytrzymujące, dwa wzdłużne kołki przytrzymujące, których główki wystawały ponad górną krawędź bezwładnika, a końcówki były wkręcone w gładki (tzn. bez gwintu!) korek denny, oraz przez mosiężną sprężynę śrubową. Pierścień z ołowiu zamocowany był u podstawy bezwładnika, aby zapobiec jakiemukolwiek jego chybotaniu. Korek górny miał iglicę osadzoną w środkowym, wystającym zgrubieniu, a dwa otwory po bokach, wypełnione miałkim prochem, pozwalały płomieniom przejść do poprzecznego kanału z prochem drobnoziarnistym, a potem do granatu przez korkowe zatyczki. Dwa poprzeczne kołki podtrzymujące utrzymywane były na swoich miejscach przez zawleczki, z główkami zagiętymi pod kątem prostym, aby pasowały do poprzecznych nacięć wykonanych w kołkach; długie trzony tych zawleczek przechodziły w dół przez korpus i wystawały w małej komorze u podstawy zapalnika. Ta dolna komora wyposażona była w pierścień z miękkiego metalu, który zapobiegał przypadkowemu skruszeniu korka dennego zapalnika.
Przy wystrzale siła bezwładności kruszyła ów miękki pierścień i popychała w górę/w przód korek denny z wzdłużnymi kołkami przytrzymującymi oraz druty blokujące poprzeczne kołki przytrzymujące; te ostatnie, uwolnione dzięki temu, mogły być teraz odrzucane na zewnątrz przez siłę odśrodkową wirującego pocisku, uwalniając z kolei bezwładnikową obsadę spłonki, trzymaną w tym momencie z dala od iglicy tylko przez spiralną sprężynę. Przy uderzeniu w cel obsada spłonki przesuwała się w przód, pokonując opór sprężyny, a iglica detonowała spłonkę; płomień wzmacniany był przez proch w centralnym kanale bezwładnika i biegł w przód przez otwory w korku górnym.
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]

Zapalniki denne do pocisków przeciwpancernych oznaczały całkowity rozbrat z artylerią, której zdarzało się jeszcze używać granatów wystrzeliwanych z dział gładkolufowych w drugiej połowie XIX w. Nie mieszczą się w już w niniejszym temacie, więc tym bardziej wyznaczają jego
KONIEC.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6179
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pon 9:08, 03 Lis 2014    Temat postu:

PODSUMOWANIE
W całym okresie używania artylerii gładkolufowej do wystrzeliwania granatów trwała walka konstruktorów pocisków, zapalników i luf armatnich o stworzenie systemu, w którym przeciwnik ponosiłby większe straty niż strzelający. Walka stopniowo, chociaż powoli, wygrywana. Pomijając całkowicie specyficzne moździerze i rozmaite, mniej lub bardziej udane eksperymenty ze zwykłymi długolufowymi armatami, typowym działem wiązanym z granatami w tym okresie była zawsze haubica. Względy bezpieczeństwa (wymagana precyzja ustawienia), konieczność łączenia z małymi ładunkami miotającymi (słaba wytrzymałość kulistego granatu) i specyfika celów od początku powodowały, że jedynym sensownym sposobem użycia takich ultra-krótkich haubic było prowadzenie OGNIA STROMOTOROWEGO. Był on dużo mniej stromotorowy niż w moździerzach, ale dużo bardziej niż w armatach. Co najmniej od XVI w. pojawiały się pomysły stworzenia czegoś pośredniego między długą armatą a krótką haubicą. Było to szczególnie ważne dla użytku okrętowego, gdzie rozbudowany takielunek żaglowca i umieszczanie większości artylerii w furtach praktycznie uniemożliwiały strzelanie stromotorowe. Pomimo kolejnego ogłaszania przez wielu konstruktorów ostatecznych sukcesów na tym polu (działa Sigismondo Alberghettiego z Wenecji, znacznie późniejsze rosyjskie jednorogi, działa haubiczne Paixhansa, polowy Napoleon z początku drugiej połowy XIX w.), NIGDY nie udało się stworzenie artylerii uniwersalnej (w sensie używanych pocisków i metod prowadzenia ognia). Tym niemniej udoskonalenia luf, pocisków, zapalników, systemów ładowania, odpalania, uzbrajania i przechowywania spowodowały, że mniej więcej od schyłku XVIII w. na lądzie i od lat 30-tych XIX w. na morzu z powodzeniem strzelano już granatami także w miarę płaskotorowo, ZAWSZE kosztem donośności względem artylerii tradycyjnej.
W okresie panowania artylerii gładkolufowej SKUTECZNOŚĆ granatów była ciągle problematyczna (teoretycznie ogromna, praktycznie zdecydowanie mniejsza) z uwagi na brak wystarczająco precyzyjnych i pewnych zapalników do okrągłych pocisków obracających się w kierunku celu przypadkową stroną. Zawodność STALE znacznie przewyższała tę dla armat strzelających pełnymi kulami. Pomimo żenujących uwag niektórych dzisiejszych „fachowców” o śmieszności wypadków, w których ginęli Brytyjczycy, przy niezbędnej obsłudze granatów artyleryjskich i strzelaniu nimi z dział gładkolufowych zginęły tysiące kanonierów wszelkich narodowości (na morzu z pewnością najwięcej Francuzów, z uwagi na szczególne zamiłowanie do tej broni).
Absolutnym przełomem w tej dziedzinie stało się dopiero wprowadzenie artylerii gwintowanej z uwagi na stabilizację obrotową pocisków (dającą się też wykorzystać do doskonalenia zapalników), ich wydłużenie, uderzanie w cel określonym punktem. Początki tej artylerii (w drugiej połowie XIX w. - nie mówiąc nawet o wcześniejszych eksperymentach) cechowały rozmaite trudności okresu ząbkowania, co pozwoliło na przetrwanie dział gładkolufowych jeszcze przez jakiś czas i wymusiło opracowanie rozmaitych uniwersalnych zapalników, nadających się do jednych i drugich. Tym niemniej chodziło już tylko o łabędzi śpiew granatów wyrzucanych ze względnie długich gładkich luf.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Artykuły tematyczne Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin