Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna www.timberships.fora.pl
Forum autorskie plus dyskusyjne na temat konstrukcji, wyposażenia oraz historii statków i okrętów drewnianych
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

T. Rogacki "Ekspedycja egipska 1798-1801"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Recenzje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6202
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 10:50, 26 Gru 2012    Temat postu: T. Rogacki "Ekspedycja egipska 1798-1801"

Recenzja wątków okrętowych w pracy Tomasza Rogackiego „Ekspedycja egipska 1798-1801”, wyd. inforteditions, 2008
Zanim przystąpię do rzeczy, mam ważną prośbę do czytających. PROSZĘ NIE PRZENOSIĆ TEJ RECENZJI NA INNE FORA. Każdy zainteresowany może ją przeczytać tutaj i – jeśli zechce – tu skomentować, z zachowaniem podstaw kultury. Nie życzę sobie zamieszczania mojej wypowiedzi w miejscach opanowanych przez osoby o poziomie intelektualnym i moralnym pozwalającym wypisywać sądy typu „wszyscy angielscy autorzy kłamią”, „można wreszcie poczytać o biciu angolasów”, „z zasady nie czytam opracowań angielskich”, „zalew głupiej literatury anglosaskiej” itd. Niech leczą swoje kompleksy bez mojego udziału.
Chociaż wątki morskie stanowią w tej książce zrozumiały margines (na dodatek – objętościowo - bardzo cienki), nie mogły zostać pominięte przy takiej wyprawie. Należą się wyrazy uznania autorowi za to, że się nie zawahał oraz za wyraźne starania, by mimo ograniczeń miejsca poprowadzić narrację możliwie kompleksowo.
Niestety, efekt końcowy nie imponuje. Składają się na to, w moim odczuciu, dwie główne przyczyny. Po pierwsze, autor wyraźnie nie zna się na technice i uzbrojeniu okrętów żaglowych, nie rozumie ich możliwości operacyjnych i specyfiki działania, przez co jest skazany na powtarzanie cudzych, z reguły całkiem mylnych sądów. Bardzo często w wyniku mamy niezamierzony komizm. Oczywiście istnieje wiele świetnych opracowań w tej materii (także francuskich!), ale pan Rogacki musiał z konieczności wybrać rzeczy bardziej ogólne, takich autorów, dla których kwestie okrętowe również stanowią niezgłębioną tajemnicę, co oczywiście nie przeszkadza im wypowiadać się o nich z wielką swadą. Chociaż w książce spotykamy co rusz „właściwości techniczne” i „żeglowne” okrętów oraz próby analiz, to w całej (bogatej) bibliografii nie ma ani jednej prawdziwie technicznej pozycji. O poziomie wiedzy tych, którym autor zawierzył, zaświadczyć mogą koszmarne błędy rzeczowe, wykazane przeze mnie dalej.
Drugą niezmiernie ważną przyczyną ostatecznego niedostatku w opisach kwestii morskich jest kompletny brak znajomości źródeł i opracowań brytyjskich, wynikający, jak można odnieść wrażenie, ze względów językowych. Nie da się na poważnie roztrząsać konfliktu między dwoma państwami, jeśli nie czyta się NICZEGO co napisano (dziś, ale przede wszystkim wtedy!) w jednym z tych państw, poprzestając całkowicie na materiałach (często wręcz propagandowych) tylko drugiej strony. To zupełnie niepoważne. Autor przeczytał dwie (o ile dobrze pamiętam) świetne książki angielskie, przetłumaczone na język polski. Ale chociaż same w sobie są intelektualnymi perełkami, dla poruszanych w tej recenzji zagadnień mają znaczenie całkiem marginalne. Natomiast trafiające się niekiedy odwołania do polskich książeczek Bidwella (znakomitych dla edukacji młodzieży i dla odprężenia dorosłych) w pracy tej rangi są kompletnym nieporozumieniem.
Oczywiście dla milionów polskich wielbicieli Napoleona i Francuzów, takie podejście do literatury stanowi na pewno ogromną zaletę. Mają tylko zwycięstwa Bonapartego i jego podwładnych, a jak porażki to nieistotne, a jak klęski – to zgoła niesłuszne. On sam jawi się jako postać świetlana pod każdym względem, każdy jego czyn to wyraz geniuszu, każdy przeciwnik to nikczemnik i głupiec. Wszystkie siły obu stron i wszystkie straty oblicza się wg raportów francuskich, a jeśli przez nieostrożność pojawi się informacja, że „wróg” jednak liczył inaczej, to zawsze z komentarzem, że kłamał. Wiem doskonale o fanach, których ten styl przysporzył panu Rogackiemu. Sądzę wprawdzie, że nie chodziło o działanie z premedytacją, ale ponieważ jest jak jest, autor musi mi wybaczyć sarkastyczny czasami komentarz. Często nie odnosi się on wcale do niego, tylko do rzeszy głupców, którzy oceniają wartość naukową pracy na podstawie tego, kogo ona chwali i kogo gani.

Dłuższe rozdziały i podrozdziały związane z marynarkami wojennymi będę omawiał dalej w całości, tutaj tylko wybrane przykłady dowodów na niedostatki wiedzy o okrętach, terminologii ich dotyczącej i specyfiki służby.

Str.15: „Uchwycenie przez Francję delty Nilu dałoby jej możliwość pełnej kontroli nad całym handlem między Wschodem a Zachodem, a co za tym idzie – zawrotne zyski.” Nawet jeśli pan Rogacki programowo czy z innych przyczyn nie czyta opracowań angielskich, to przecież powinien u licha coś słyszeć o bajecznych skarbach przywożonych z Indii, Chin i Indonezji na statkach kompanii wschodnioindyjskich Francji, Holandii, Portugalii, a nawet Szwecji. Do czasu przekopania Kanału Sueskiego obywały się całkowicie bez Egiptu. Ogromna ilość bogactw Wschodu płynęła na Zachód wokół Afryki, więc o jakiej pełnej kontroli nad tym przepływem śni autor?!

Str.16: „Zakładał, że przez lato da się w Breście pod adm. Morard de Galles przygotować odpowiednią eskadrę i przeszkolić marynarzy oraz zbudować kilka nowych statków w Breście, Lorient i Rochefort.” Humorystyczny wydźwięk jest oczywisty dla osób na serio zainteresowanych historią żeglugi, innym lata tłumaczeń nie pomogą, więc zostawię bez komentarza.

Str.19: „Resztę [francuskiej floty w grudniu 1797] stanowiło 30 doskonałych fregat (technicznie przewyższały angielskie)”. Taką uwagę może lekkim piórem rzucić tylko kompletny laik, który nie ma pojęcia co to były za fregaty, kiedy zostały zbudowane, ani nawet jak się nazywały. W tym czasie w skład marynarki francuskiej wchodziło 57 fregat i to pomimo straszliwej hekatomby, jakiej ta kategoria doznała w latach 1793-1797 ze strony „gorszych technicznie” fregat angielskich. Wśród owych 57 jednostek były znakomite, przeciętne, beznadziejne (Francuzi szybko robili z nich hulki, bo do niczego innego się nie nadawały). Było też dużo takich, które miały po prostu celowo inne właściwości niż jednostki brytyjskie, gdyż obie strony hołdowały innym zasadom wykorzystywania okrętów. Francuzi preferowali szybki wypad z portu, szybkie wyłapanie jakichś dużo słabszych żaglowców przeciwnika (najlepiej handlowych), uchylenie się od walki z każdym okrętem równorzędnym lub silniejszym i szybki powrót do bazy. Większość ich fregat rozwijała więc duże prędkości przy wiatrach pełnych i bejdewindzie, ale silnie dryfowała, wykazywała kiepską nawietrzność, złą zwrotność, a przede wszystkim małą pojemność kadłubów i bardzo słabą konstrukcję. Oczywiście trafiały się też takie, które miały zdecydowaną przewagę zalet – te Anglicy po zdobyciu przeznaczali na wzór dla budowy własnych. Dało to asumpt legendzie, jakoby WSZYSTKIE fregaty francuskie były świetne i lepsze od brytyjskich, co jest kompletnym fałszem. Brytyjczycy preferowali służbę blokadową i działania także na odległych akwenach świata, a ich fregaty miały obowiązek ścigać i zmuszać do walki każdą jednostkę podobnej wielkości. Potrzebowali więc fregat silnie zbudowanych, o pojemnych kadłubach (mieszczących znaczne zapasy wody, żywności i amunicji), bardzo zwrotnych i nawietrznych, zdolnych do sprostania na otwartym morzu najcięższym sztormom. Rzecz jasna chcieli, aby te żaglowce rozwijały też jak najwyższą prędkość, ale najczęściej właśnie ona padała ofiarą polepszania innych cech. Byli też otwarci na cudze pomysły, sprawdzali właściwości wszystkich zdobytych żaglowców (nie tylko francuskich) i najlepsze kopiowali – jednak niektóre francuskie fregaty kierowali do służby portowej, bo w Royal Navy do niczego innego się nie nadawały, z uwagi na zasygnalizowaną wyżej odmienną doktrynę używania okrętów tej kategorii.

Str.27 przypis: „Należy zaznaczyć, że z flotą liniową nie było najlepiej. Aż 3 okręty miały po ponad 40 lat.”
Poza wszystkim, Conquerant miał naprawdę 33 lata, a nie 43, jak wydaje się autorowi. W rzeczywistości na 13 liniowców francuskich walczących w bitwie pod Abukirem tylko dwa miały powyżej 40 lat, jeden 33 lata – czyli był i tak o dwa lata nowszy od uczestniczącego w tej samej bitwie okrętu Defence Brytyjczyków. Pomijając tę trójkę, Francuzi dysponowali w bitwie nie tylko 10 okrętami mającymi mniej niż 17 lat, ale na dodatek wśród nich było aż 6 liniowców mających poniżej 10 lat, na jeden tylko taki brytyjski. Idąc dalej tym tropem, trzy liniowce Francuzów miały mniej niż 4 lata, gdy najnowszy brytyjski – 5 lat, a wszystkie pozostałe w zespole Nelsona – lat co najmniej 11. Średnia wieku WSZYSTKICH liniowców spod Abukiru wynosiła w eskadrze brytyjskiej 14,7 roku, w eskadrze francuskiej niemal dokładnie tyle samo, bo 15,8 roku.
Oczywiście i tak nic z tego nie wynika, ponieważ o sile bojowej okrętu rozstrzygał jego aktualny stan, a nie wiek, i tu rzeczywiście z wieloma francuskimi okrętami nie było dobrze. Kiedy brytyjski liniowiec Victory stawał do bitwy pod Trafalgarem, od jego wodowania minęło dokładnie 40 lat! Mimo tego należał do najlepszych żaglowców walczących w tym starciu, gdyż zbudowano go z najlepszego i dobrze wysezonowanego drewna, starannie i ciągle konserwowano podczas służby i trzymania w rezerwie, kierowano na dobrze realizowane remonty w każdym momencie, kiedy tego pilnie potrzebował. Francuzi preferowali lekką budowę, by zapewnić swoim okrętom prędkość przydatną w ucieczce, a chociaż dysponowali dobrym drewnem na kadłuby i dbali o jego sezonowanie, to zaniedbywali konserwację bieżącą, zaś po Rewolucji remonty były zbyt rzadkie. W rezultacie niektóre ich liniowce walczące pod Abukirem faktycznie rozpadały się prawie bez udziału brytyjskich kul, ale główną tego przyczynę stanowiły zaniedbania.

Str.27: literówka przy nazwie fregaty Carrére – dobrze w przypisie, a w tekście głównym Carriére. Zagrabiony Wenecjanom 64-działowiec (nie 70-działowiec; taki tylko dla Wenecjan) Vulcano nosił od listopada 1797 nazwę Causse, a nie Cause (prawidłowa pisownia za to na str.168, nieprawidłowa w wielu innych miejscach książki). Literówka w nazwie innego liniowca – nie Guerier, lecz Guerrier.

Str.44: „Pierwszy lord admiralicji adm. Spencer...”. Hrabia Spencer nie służył nigdy w marynarce, nie miał więc w niej nawet stopnia „młodszego majtka”, a cóż dopiero admirała. Autor najwyraźniej nie rozumie ówczesnej struktury zarządzania Royal Navy.

Str.44: „Spencer uzgodnił nominację [w 1798] z wiceadm. Jervisem”. John Jervis był pełnym admirałem już od 1.0.1795, zaś od 1797 występował oficjalnie jako hrabia St Vincent.

Str.44: „Nominacja Nelsona na dowódcę eskadry śródziemnomorskiej wywołała niezadowolenie dwóch starszych służbą admirałów: Parkera i Orde’a. Obaj podali się do dymisji, przy czym ten ostatni wezwał Jervisa na pojedynek”. Autorzy opracowań, z których korzystał pan Rogacki, słyszeli dzwon, ale nie wiedzieli gdzie on. Tak to jest, gdy się programowo nie czyta źródeł angielskich – Bidwell tu nie pomoże. Rzeczywiście obaj kontradmirałowie, uplasowani dużo wyżej na liście oficerów flagowych od Nelsona, byli bardzo rozindyczeni z powodu mianowania młodszego kolegi za ich plecami, gdyż uważali to za demonstrację braku zaufania do ich umiejętności. Jednak żaden z nich nie podał się do dymisji! St Vincent bardzo sprytnie zełgał, że nie miał z nominacją Nelsona nic wspólnego. W rezultacie Parker i Orde zajęli się zasypywaniem admiralicji swoimi żalami. Tymczasem jednym z pomysłów Jervisa na dowodzenie było stałe besztanie podległych sobie oficerów oraz poniżanie ich przy marynarzach, więc innych płaszczyzn do konfliktów nie zabrakło, a i intrygi głównodowodzącego zaczęły powoli wychodzić na jaw. Tym niemniej William Parker pozostał we flocie hrabiego St Vincent aż do sierpnia 1799, kiedy też wcale nie podał się do dymisji, tylko poprosił pierwszego lorda o przydział do innej eskadry. Natomiast John Orde, po pierwszych wybuchach gniewu, wymieniał z Jervisem 27 i 28 maja 1798 listy pełne zapewnień o szacunku i przyjaźni. Dopiero dalsze spięcia między nimi zaogniły na tyle sytuację, że to St Vincent w pewnym sensie zdymisjonował Orde’a – kazał mu 29 sierpnia 1798 przejść na okręt skierowany do Anglii i w ten sposób przegonił z eskadry, nadużywając swoich prerogatyw. Admiralicja wprawdzie ochrzaniła Jervisa, ale tylko w poufnym liście, a niesława Orde’a była publiczna. Ponieważ odmówiono mu sądu wojennego, który mógłby oczyścić jego dobre imię, John Orde faktycznie wyzwał (a nie „wezwał”) hrabiego St Vincent na pojedynek, lecz dopiero w sierpniu 1799, zatem po roku od „dymisji” i prawie półtora roku po konflikcie w sprawie dowództwa.

Str.44: Jednym z liniowców Nelsona był Alexander, a nie Alexandre.

Str.45: Wygląda jak literówka, ale nią nie jest, ponieważ powtarza się w odmiennych konfiguracjach. Błędna nazwa okrętu Leander, a nie – jak w tekście Leader i Leaderem.

Str.150 (i str.154, 156, 164): wszędzie podwójnie błędnie Geurier zamiast Guerrier.

Str. 150 przypis: nie było fregaty Loeben, tylko Léoben.

Planik na str.151 pt. „Nadciąga Nelson”: Nie wiem, czy Nelson „nadciągał”, ale z pewnością nie miał w swoim składzie liniowca Defiance – chodziło o Defence. Pierwszy we francuskim szyku był Guerrier, nie Guerier. Te same błędy powtórzone na planikach ze str.155, 159.

Ponieważ wymieniana wcześniej na wielu stronach (np. 27, 50, 58, 161) fregata Arthémise/Arthemise jawi się na str.152 jako Artemise, warto może wiedzieć, że chodzi cały czas o tę samą jednostkę Artémise.

Str.152: „Pokłady [francuskich okrętów] nadal były zawalone skrzyniami, pakami i BUDAMI”! Lubię wszystkie zwierzęta, a szczególnie psy i koty, więc przyjemna byłaby dla mnie myśl, że Francuzi pomyśleli o bezdomnych kundlach egipskich i przywieźli dla nich budy. Ale nic z tych rzeczy, to tylko nieudolność tłumaczenia.

Str.153: „[Nelson] dysponował w tej chwili 13 liniowcami ... przy czym dwa liniowce wysłane na rekonesans dołączyły później”. Chociaż z tego opisu nie mogę się zorientować, czy zdaniem autora Nelson miał te 13 liniowców razem z dwójką odesłanych, czy bez nich, to i tak obie wersje są nieprawdziwe – jeśli ich nie liczyć, to miał w danym momencie 12 okrętów liniowych (a nie 11), jeśli zaś z nimi, to 14, a nie 15.

Str.157 (i 158, 160, 165): Defiance – naprawdę Defence. Alexander nie Alexandre.

Str.158: „...ordonator marynarki Joubert” i na str.167 „...ordonator Leroy”. Nie wiem, czy mamy lub mieliśmy w naszym języku słowo „ordonator” – nie znalazłem go w wielkim i małym Słowniku Wyrazów Obcych, Wielkim Słowniku Języka Polskiego, Wielkim Słowniku Ortograficznym, Wielkiej Encyklopedii Powszechnej, Księdze Rzeczy Polskich z 1896. W każdym razie, takim słabo zorientowanym czytelnikom jak ja, warto było chyba wytłumaczyć, że ci wymienieni mieli po prostu rangę komisarzy porządkowych.

Str.161: „Anglicy przyznawali się do 250 zabitych i 727 rannych. Nie można jednak wykluczyć, że straty te były znacznie większe i,...mogły nawet wynieść 1600 ludzi”. Tutaj wychodzi na jaw nie tylko cały obskurantyzm tematyczny autora, który ku uciesze gawiedzi przyjmuje wszystkie liczby francuskie za nieskazitelne, a brytyjskie za CO NAJMNIEJ podejrzane, jeśli nie wręcz oszukane, ale – przede wszystkim – kompletna nieznajomość realiów brytyjskiej marynarki wojennej epoki Nelsona. Oczywiście nie jest w tym odosobniony, ale to żadne usprawiedliwienie. Otóż istniał szalenie ważny powód, dla którego brytyjscy dowódcy okrętów NIGDY nie zaniżali strat odniesionych podczas zwycięskiej bitwy morskiej – mogli je co najwyżej lekko podnosić. W opinii publicznej Wielkiej Brytanii utarło się wówczas bzdurne przekonanie, że o trudności starcia i odwadze własnych marynarzy oraz oficerów najlepiej świadczą poniesione straty własne (w ludziach). Straty ludzkie przeciwnika nie były w takiej kalkulacji brane pod uwagę, bo wróg mógł się przecież dać wystrzelać z daleka, bez większego przeciwdziałania. Jeśli jakiś kapitan zręcznym planem i znakomitym manewrowaniem doprowadził do pokonania adwersarza bez strat własnych, oczywiście gratulowano mu, ale w nagrodę dostawał tylko „uścisk dłoni prezesa”, ponieważ rzekomo zwycięstwo przyszło łatwo i każdy na jego miejscu uzyskałby takie samo. Gdy jakiś osioł ustawił się względem wroga burta w burtę i dał sobie wybić połowę załogi (ale w końcu zmusił go do kapitulacji), długa lista własnych zabitych i rannych świadczyła o zaciętości walki, sile przeciwnika i bohaterstwie własnych ludzi. Od wielkości tych strat zależała wprost proporcjonalnie nagroda – na tytuły rycerzy, baronetów, baronów czy hrabiów mogli zazwyczaj liczyć tylko ci, którzy legitymowali się wystarczająco silnym wytrzebieniem własnej załogi. Oczywiście zasada nie dotyczyła oficerów flagowych, których nagradzano za sam fakt wygrania dużej bitwy. Ale i oni musieli uważać, by nie powstało wrażenie, że zwycięstwo przyszło bez wysiłku, czyli bez ich zasługi.
Rzecz jasna, w przypadku przegranej wszyscy starali się marginalizować straty, ale to dotyczyło każdej marynarki i każdej armii, a także polityków i historyków wszelkiej nacji, z francuskimi włącznie.
Jedyny mechanizm rzeczywistego zaniżania strat na zwycięskich okrętach brytyjskich (dający jednak procentowo znikome różnice) polegał na fakcie, że wśród członków załóg byli ludzie przebywający na pokładach nielegalnie – przede wszystkim kobiety! Ich nie można było umieścić na listach rannych i zabitych, ponieważ przyznano by się w ten sposób oficjalnie do winy.

Str.164: nie było okrętu Zealus – był Zealous.

Str.165: „...jednak awansu na admirała [Nelson] nie otrzymał”. Znowu to echo nieśmiertelnego wśród polskich historyków mitu, zbudowanego na lekturach Bidwella. W rewolucyjnej marynarce francuskiej bosman mógł zostać w ciągu jednego dnia awansowany na kapitana, a komandor na admirała. Napoleon przywrócił w tym trochę rozsądku, jednak i on – jako dyktator – mógł awansować kogo chciał, kiedy chciał i o dowolną liczbę stopni, co zresztą miałoby poważne plusy, gdyby się znał na sprawach floty. Tymczasem w marynarce brytyjskiej wszechwładny system protekcji załamywał się na randze komandora. Odtąd każdy lądował na liście i piął się w górę tylko w miarę ubywania tych, którzy znajdowali się na niej wyżej. Nelson został dopiero co kontradmirałem (20.02.1797) i żadna siła nie mogła go uczynić w 1798 nawet wiceadmirałem, ponieważ trzeba by awansować przed nim całe stada starszych kontradmirałów i płacić im kominowe pensje za nieróbstwo. Zasługi nie miały tu absolutnie nic do rzeczy. Brytyjczycy wyrównywali niesprawiedliwość takiego systemu hojnym rozdawaniem innych nagród, przede wszystkim orderów i tytułów, ponadto powierzaniem ważnych (i bardzo dochodowych!) stanowisk. Ale póki nie nadeszła kolej na jego szczebel, Nelson (jak KAŻDY oficer flagowy, poza osobami krwi królewskiej) musiał pozostawać kontradmirałem, więc sugerowanie, że miało to coś wspólnego z niedocenieniem jego zwycięstwa, jest tylko odbiciem braku podstawowej wiedzy w tej materii.

Str. 165: do Nelsona nie mogła dołączyć (po bitwie) fregata Alcmone, bo taka nie istniała, tylko Alcmene. Nie było też fregaty Emeralde lecz Emerald.

Str.165: Nelson nie mógł wysłać donikąd i z niczym wiceadm. J. Saumareza, ponieważ ten oficer nie był jeszcze nawet kontradmirałem (otrzymał pierwszy awans na oficera flagowego 1.01.1801, a wiceadmirałem został dopiero 13.12.1806).

Str.168: liniowce [francuskie] Harpe, Fromontin. Ten pierwszy to akurat La Harpe, czasem nawet zapisywany w postaci Laharpe, ponieważ nazwany od nazwiska zabitego generała, a ten drugi to Frontin (też zresztą od zabitego oficera armii), zaś Fromontin nigdy nie istniał. Wyjaśniam to szerzej dalej, przy omówieniu rozdziału dotyczącego eskapady wiceadm. Bruixa z Brestu na Morze Śródziemne.

Usterki literackie ważne dla spraw okrętowych:
Str.27 przypis i w bardzo wielu innych miejscach książki: autor przy jednych nazwach okrętów francuskich dodaje rodzajnik (Le, La, L’), przy innych pomija, bez żadnej myśli i konsekwencji, zapewne biorąc po prostu postać z opracowania, które akurat się nawinęło. Tymczasem nie jest to bynajmniej sprawa loterii. Nazwy żaglowców francuskich coś oznaczały, a to znaczenie determinuje kwestię przyjętego rodzajnika. Na przykład potrafili mieć równocześnie żaglowiec le Charmant (Czarujący) i inny – o nazwie la Charmante (Czarująca). Jedni autorzy francuscy preferują pisanie wszystkich nazw okrętów z rodzajnikami, inni dla oszczędności miejsca i czasu je opuszczają. Jednak albo jedno, albo drugie. Na dodatek przy drugiej metodzie istnieje poważne niebezpieczeństwo (nie uniknął go i pan Rogacki) pominięcia takiego rodzajnika, który nie służy tylko do określenia rodzaju, lecz jest integralną częścią nazwy. Weźmy dla przykładu kanał La Manche. On się już nie nazywa „ta” Manche, chociaż tak to się kiedyś narodziło. Gdyby taką nazwę nadać okrętowi, nie mogłaby być NIGDY zapisywana w postaci Manche! Francuzi mieli później krążownik La Galissonnière. I to jest zapis BEZ RODZAJNIKA, bowiem z rodzajnikiem nazwa ma formę le La Galissonnière. Brak znajomości tych zasad owocuje w książce chaosem i sugerowaniem słabo zorientowanemu czytelnikowi, że np. bryg La Salamine ze str.22 jest czymś innym od korwety Salamine ze str.308, gdy tymczasem chodzi ciągle o tę samą jednostkę, która – nawiasem mówiąc – także kategorii nie zmieniła płynąc sobie od str.22 do 308.

Str.43: „Kilem niemal zahaczały o dno”. Kilka jednostek nie mogło „zahaczać” jednym wspólnym kilem, bo takiego nie miały. Poza tym kilem dotyka się dna, uderza w nie, a nie „zahacza”.

Str.66: „...zarzucono kotwice.” Zarzucać można wędkę, a kotwice się rzuca.

Str.66: „Musiał zerwać kotwicę”. Zerwać to się można ze snu. Kotwicę się podnosiło, a w nagłym przypadku odcinało linę kotwiczną. Czasem okręt naciskany falą i wiatrem sam powodował zerwanie lin kotwicznych, czasem kotwicy wyrywała się z dna.

Str.149, PRAWDZIWA PERŁA!!!!: „...komisja marynarki przeprowadziła badania sondażowe”. Zdumiony czytelnik, który chciałby się dowiedzieć, do jakiej to społeczności skierowano ankietę i jakie zastosowano kryteria wyboru reprezentatywnych osób, będzie rozczarowany, gdy w końcu zrozumie, że badano głębokość portu przy pomocy rzucania sondy!

Str.154, kolejne CUDO: „...niedostateczne przygotowanie do walki luków artyleryjskich po tej stronie burt”. Ponieważ okręty francuskie przewoziły artylerię polową dla armii generała Bonaparte, można by mniemać, że w ich burtach wycięto jakieś luki ładunkowe dla wprowadzania i wyprowadzania owych dział, ale nic tych rzeczy – w ten kapitalny sposób autor opisuje furty działowe! Ponadto burta miała oczywiście strony – od wewnątrz okrętu i od zewnątrz, ale otwory strzelnicze złośliwie przechodziły na wskroś. Zatem można było źle przygotować furty działowe (ambrazury) po lewej stronie okrętu, albo na lewej burcie, ale po ŻADNEJ STRONIE burt.
Str.156: „Conquerant bowiem, jak wszystkie okręty francuskie, nie dysponował Z TEJ STRONY BURTY żadnym czynnym działem. Bzdura terminologiczna jak wyżej.

Str.154: Goliath ostrzeliwał okręt francuski „zmasowanym ogniem burtowym”. Kilka okrętów może skoncentrować swój ogień na jednym, ale czym się miało różnić „zmasowane” strzelanie z dział burtowych jednego żaglowca do drugiego od „niezmasowanego”?!

Str.157: „[Bellerophon] najprawdopodobniej SPUŚCIŁ banderę poddając się, jednak sami Anglicy nie przyznali się do tego”. Pomijając już fakt oczywistości dla autora, że skoro relacje francuskie i brytyjskie w jakimś szczególe są sprzeczne, to prawdziwa jest ta pierwsza (zobaczymy to potem wszędzie, a zwłaszcza w opisie bitwy pod Algeciras), spuścić można gacie, a banderę się opuszcza.

Str.163: „...nieusunięcie na czas niepotrzebnego balastu z okresu transportowania wojsk lądowych”. Dla szczura lądowego balast to istotnie synonim zbędnego obciążenia, ale na okręcie balast nie dzielił się na „potrzebny” i „niepotrzebny”. Jeśli rzeczywiście transportowany ładunek miał nadmierną masę, usuwano część balastu, a potem trzeba go było właśnie DODAĆ! Ale i tak jest jasne, że autorowi chodziło wcale nie o balast (pewno nie zdaje sobie sprawy z wielkiej roli, jaką odgrywał na żaglowcach tamtej epoki), lecz o rozmaite nie-bojowe wyposażenie.

Pierwsze informacje fałszywe, spreparowane celowo (nie twierdzę bynajmniej, że przez autora tej książki!) dla zdjęcia odpowiedzialności generała Bonaparte za porażki – tu za sytuację, która doprowadziła do bitwy pod Abukirem:
Str.71,149,163,164 – Jak wiadomo, decyzja zakotwiczenia floty francuskiej w zatoce Abukir była jedną z wielu przyczyn, które doprowadziły do jej klęski, chociaż tak naprawdę niezbyt istotną. Tym niemniej z faktu, że Bonaparte uważał zajęcie miejsca w porcie Aleksandrii za korzystniejsze, czyni się wytrych zdejmujący z niego wszelką odpowiedzialność. Chwała panu Rogackiemu, że nie poszedł tym nagminnym i prostym tropem, lecz starał się zbadać zarówno czas wydania rozkazów w tym względzie przez generała, drogę jego listów, jak i – co najważniejsze – realność ich realizacji. Ta ciekawa kwestia znalazła w książce bardzo szerokie, jak na możliwe do zastosowania proporcje, omówienie. Byłby to naprawdę kawałek dobrej roboty, gdyby opracowania, na których autor się opierał, były rzetelne i gdyby nie typowe dla wielbicieli Napoleona podejście – Napoleon Bonaparte miał zawsze rację, a jeśli coś mu nie wychodziło, to wyłącznie z winy innych. Pan Rogacki pisze o powołaniu (w okolicach 7 lipca 1798) komisji marynarki do oceny możliwości wejścia okrętów wojennych do Aleksandrii i o jej wnioskach – nierealności takiej opcji z powodu za małej głębokości portu (str.71,149,163). Na razie wszystko wydaje się logiczne, ale na str.164 znajdujemy nagle kategoryczne stwierdzenie, że „popełniono błąd w obliczeniach” (skąd niby ta rewelacyjna wiedza autora?!), poparte spekulacjami o możliwym matactwie – „niewykluczone, że [błąd popełniono] celowo” oraz „potrzebne było uzasadnienie dla tej decyzji wobec Bonapartego”.
Natomiast niczego się nie dowiadujemy ani o fatalnym stanie, w jakim znalazła się flota francuska – minimalne zapasy gotowej żywności, która przejedli transportowani żołnierze generała Bonaparte, brak drewna opałowego do pieczenia chleba z posiadanej mąki i gotowania ryżu, który miał marynarzom zastąpić niedostatek sucharów, brak wody - ani o ważnej propozycji wiceadm. Brueysa, odrzuconej przez głównodowodzącego. „Napoleońscy” historycy starannie omijają ją wzrokiem przy przeglądaniu dokumentów. Brueys chciał wycofania swojej eskadry, po wysadzeniu wojsk, na Korfu. Tam mógłby uzupełnić wszystkie potrzebne mu zapasy i odnawiać je na bieżąco bez większych problemów, znajdowałby się w świetnej pozycji defensywnej i byłby stamtąd zdolny szachować wszystkie posunięcia Brytyjczyków we wschodnim rejonie Morza Śródziemnego albo przynajmniej zmusić ich do skupienia całej uwagi na sobie. Ale Bonaparte posuwał się w głąb nieznanego kraju o nieznanej sile i – jak można się domyślać - wcale nie był pewny zwycięstwa. W razie klęski chciał mieć okręty Brueysa pod samym bokiem, by było na co załadować resztki armii. Nawet jeśli ten domysł jest niesłuszny, faktem pozostaje odmowa. Kiedy stało się jasne, że legendarna siła mameluków to przeszłość, kwestia floty została już i tak przesądzona.
Najważniejsze jednak są w tym kontekście wyniki owych „badań sondażowych” (nie jestem w stanie się powstrzymać, tak mi się podoba to genialne sformułowanie), rzekomo błędnych i na dodatek umyślnie sfałszowanych. Wyglądały kompletnie inaczej! Wszyscy widzieli (łącznie z Bonapartem), że tzw. Nowy Port Aleksandrii był absolutnie za płytki. Wysłano więc łodzie okrętowe pod oświadczonymi oficerami do sondowania Starego Portu. Chorąży Lachadenede złożył raport o istnieniu w porcie trzech „kanałów”, czyli trzech ciągłych akwenów wystarczająco głębokich. Najlepszy z nich miał głębokość dochodzącą do około 9 m. Na flagowym okręcie francuskim Orient zanurzenie pełne w normalnych warunkach wynosiło na rufie 8,73 m. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę dodatkowe rzeczy przewożone dla armii oraz niebezpieczeństwo falowania, przy którym zapas 27 cm był absolutnie niewystarczający dla jednostki poruszającej się też w kierunku pionowym. Lecz nikt niczego nie zaniżał, umyślnie lub nieumyślnie! Z flagowca można było przenieść część zapasów oraz dział na inne okręty i wszystkie żaglowce weszłyby do portu. CHODZIŁO JEDNAK O SPOSÓB. Należałoby czekać na gładkie morze i korzystny wiatr, a okręty musiałyby posuwać się pojedynczo. Uznano, że dałoby się je wprowadzać po dwa dziennie, i w tym być może tkwił element przesady. Jednak nic nie zmieni faktu, że manewr trwałby bardzo długo, a mogłoby przecież dojść do sytuacji, w której część floty znajdująca się jeszcze poza portem zostałby dopadnięta przez Nelsona, bez żadnej szansy przeciwdziałania ze strony tych, które już weszły do środka! Bowiem – jak podkreślał Brueys 7 lipca – ten sam problem dotyczył wychodzenia przez wąski kanał. W praktyce port w Aleksandrii mógł być zablokowany przez pojedynczy, silny liniowiec (i – jak później zobaczymy, chociaż nie u pana Rogackiego – tak się właśnie stało). Tylko sztorm pozwoliłby wtedy na wyjście floty, a do tego musiałby mieć odpowiednią siłę (ani za małą – by jednak zmusić okręt przeciwnika do zdjęcia blokady, ani za dużą – by jednostki wychodzące nie zostały wyrzucone na mielizny) oraz wiać z właściwego kierunku. Oznaczać to mogło wielomiesięczne czekanie na sprzyjający splot okoliczności. O tym wszystkim (no, prawie wszystkim) można się dowiedzieć z monumentalnej pracy FRANCUSKIEGO historyka, Clementa de la Jonquière, L’Expedition D’Egypte, 1798-1801, wydanej w Paryżu w 1900 w pięciu tomach, która nawet figuruje w bibliografii pana Rogackiego, ale tylko z uwagą, że to „praca niedokończona”. Nie bardzo mogę uwierzyć w niedokończenie jej przeglądania przez autora, obstawiałbym raczej świadomą selekcję faktów.

Rzecz zupełnie marginalna, bez wpływu na wartość „morskiej” części pracy, którą poruszam wyłącznie dlatego, że akurat stanowi moje szczególne hobby:
Str.165: „Miasto Londyn ofiarowało mu [Nelsonowi] złoty miecz...a dowódcy jego okrętów – szpadę honorową.” W tym króciutkim zdaniu zmieściły się, lekko licząc, aż trzy błędy rzeczowe.
Wszystko zaczyna się od istotnego problemu z angielską terminologią bronioznawczą. Anglicy obdarzali ogólnym mianem SWORD (dosłownie „miecz”) każdą broń sieczną noszoną u boku – bez względu na to, czy naprawdę chodziło o miecz, szpadę, szablę, pałasz, rapier, kord. Podobnie Niemcy używali słowa „Schwert”. Działo się tak mimo tego, że przynajmniej w stosunku do niektórych z wymienionych typów istniały nazwy własne: sabre, small sword, broadsword, backsword, rapier, hanger. Broń taką zawsze uważano za część stroju oficera i dżentelmena, ale do 1805 r. nie istniały specjalne regulacje odnośnie „mieczy” marynarki wojennej. Przy tłumaczeniach wieloznaczność terminu „sword” sprawia kłopoty, ponieważ we współczesnej polszczyźnie „miecz” ma znacznie węższy zakres znaczeniowy. W przypadku powieści z czasów napoleońskich można sobie założyć, że ich autor zawsze miał na myśli szpadę i spokojnie pisać o szpadach, np. honorowych. Lecz w świecie realnym wypada wiedzieć, o jaką broń w danym przypadku chodziło. Jeśli ustalenie tego jest niemożliwe, trzeba stosować omówienie, albo co najwyżej pisać „miecz” w cudzysłowie, ponieważ ofiarowanie komuś średniowiecznego miecza na przełomie XVIII i XIX w., a tym bardziej używanie go, należy do kategorii rzeczy wysoce nieprawdopodobnych.
W omawianym przypadku doskonale znamy omawianą broń, ponieważ jedna zachowała się w oryginale i jest przechowywana w londyńskim muzeum, a drugiej mamy kopię wykonaną w tym samym czasie co oryginał. Londyn nie ofiarował Nelsonowi ani złotego miecza, ani miecza w ogóle, tylko wspaniałą SZPADĘ honorową, pięknie emaliowaną i ozdabianą diamentami, wartą wówczas „200 gwinei”, a dziś na pewno setki tysięcy funtów. Każdy ją może sobie obejrzeć nie wychodząc z domu, jeśli wpisze w google obok siebie słowa London, Nile, sword i naciśnie „enter”. Natomiast dowódcy okrętów spod Abukiru zrzucili się akurat nie na szpadę honorową, lecz zdaje się na honorową SZABLĘ. Jeśli coś można nazwać złotym, to właśnie ją, gdyż całą rękojeść miała pozłacaną – trzon, głowicę, tarczkę jelca, kabłąk. Obejrzenie zapewnia wpisanie do przeglądarki równocześnie słów „Nile, captains, sword”. Tym niemniej tego nie mogę być całkiem pewny, bowiem w National Maritime Museum przechowywana jest inna kopia, która przy analogicznej rękojeści ma prostą, wieloboczną głownię, stanowi więc raczej także szpadę.


DALSZE OMAWIANIE DOTYCZYĆ BĘDZIE BARDZIEJ ZWARTYCH CAŁOŚCI

Rozdział zatytułowany „Działania morskie na Oceanie Indyjskim (1796-1799)” napisany jest wyjątkowo zgrabnie i bez poważniejszych błędów. Lekkość narracji pozwala czytelnikowi sądzić, że autor nie pominął niczego ważnego z wydarzeń dziejących się w ciągu blisko czterech lat, chociaż opowiedzianych na zaledwie czterech stronach (na dodatek licząc w tym całostronicową mapkę). Nie jest to może do końca prawda, ale w imponującej rozmiarami książce o kampanii lądowej generała Bonaparte, wątki poboczne musiały być ograniczone i jest wyłącznie rzeczą pana Rogackiego, jak i gdzie je skracał. Niestety i tutaj daje się odczuć brak kontaktu autora z poważnymi opracowaniami (też francuskimi!) dotyczącymi okrętów i spraw morskich, przez co trafiają się drobne, ale irytujące (gdyż bardzo łatwe do uniknięcia) błędy rzeczowe:
- na Ile de France kontradm. de Sercey nie miał żadnego szkunera Alberte; jako jednostkę zwiadowczą zabrał ze sobą zarekwirowany szkuner korsarski Alerte;
- dowódcą korsarskiej korwety Iphigénie nie był kapitan Mabroux tylko Jean-François Malroux du Bac.

Nie można niestety podobnych komplementów powiedzieć na temat rozdziału „Eskadra angielska na Morzu Czerwonym”, chociaż da się znaleźć analogiczne błędy. Skoro jego treścią są (w założeniu) poczynania Anglików, a autor nie czytuje angielskich książek, tylko czerpie wiedzę z raportów francuskich oficerów lądowych, efekty muszą być słabe. Zupełnie nieprawdziwy jest osąd, jakoby „[Anglicy] liczyli na to, że atakując zaplecze na tyle zwiążą Francuzów, że ci nie odważą się pójść na wschód”. Autor ani nie zna rozkazów brytyjskich, ani nie wie o dość skomplikowanej dwuwładzy w Royal Navy na tych wodach, zawinionej przez Admiralicję. Nominalnie obszar Morza Czerwonego podlegał głównodowodzącemu na obszarze Oceanu Indyjskiego, w tym przypadku kontradm. Peterowi Rainierowi. Za bezpieczeństwo Indii odpowiadał generalny gubernator, markiz Wellesley. W Wielkiej Brytanii strategią dla tego rejonu zajmował się ówczesny Sekretarz Stanu d/s Wojny, Henry Dundas. Ten ostatni spodziewał się, że Bonaparte wybierze w drodze do Indii raczej lądowy szlak Aleksandra Wielkiego i próbował stworzyć mu przeszkody przez działalność dyplomatyczną. Nie ignorował jednak całkiem możliwości posłużenia się przez Francuzów jakąś flotyllą zbudowaną nad brzegami Morza Czerwonego do przeprowadzenia choćby dywersyjnego desantu wprost na wybrzeże należące do sułtana Tipu. Dlatego kazał rządowi w Bombaju zająć wyspę Perim u południowego wejścia na Morze Czerwone, a Wellesleyowi - uporać się z Tipu zanim Francuzi będą w stanie przyjść mu z pomocą. Ponadto uznał, że wskazane będzie mieć na Morzu Czerwonym eskadrę na wypadek, gdyby Bonaparte rzeczywiście zamierzał budować tam jakieś jednostki. Aby uniknąć opóźnienia, Dundas wolał nie wysyłać rozkazów do Rainiera, tylko skierować odpowiedni zespół wprost z kraju pod Suez, gdzie dopiero na miejsc przeszedłby pod komendę głównodowodzącego na Oceanie Indyjskim. Na dowódcę wybrał komandora Johna Blanketta, który miał podnieść proporzec komodorski na 50-działowcu Leopard. Blankett wyruszył z końcem lipca 1798 i absolutnie nie wiózł rozkazów na temat „atakowania zaplecza Francuzów”, tylko przeszkodzenia Bonapartemu w ewentualnej próbie zgromadzenia na Morzu Czerwonym dowolnych sił morskich. Okrążył Przylądek Dobrej Nadziei 1.10.1798, a napotkawszy przeciwne wiatry u wschodnich wybrzeży Afryki dotarł do Mocha (Moka) dopiero 13.04.1799, z wygłodzonymi i spragnionymi załogami. Tutaj dowidział się, ku swojemu zaskoczeniu, że na Morzu Czerwonym już przebywają dwa okręty brytyjskie, wysłane tu wcześniej przez kontradmirała Rainiera. Chodziło o 50-działowiec Centurion oraz 18-działowy slup Albatross (a nie Albatros, jak w pracy pana Rogackiego). We wrześniu 1798 do Rainiera wciąż docierały tylko niepewne plotki o możliwym lądowaniu Francuzów w Egipcie, więc gdy wysyłał Centuriona na Morze Czerwone, nie mógł jego dowódcy kazać „atakować zaplecza Francuzów”, ponieważ nie wiedział nawet, że takie „zaplecze” już istnieje. Kiedy więc Centurion i Albatross rzeczywiście pojawiły się 27.04.1799 pod Suezem, to nie tyle „nie znając tutejszych wód, nie ryzykowały zbliżenia”, jak wydawało się obserwującym ich Francuzom, co po prostu – zgodnie z rozkazami - gromadziły informacje na temat ewentualnej flotylli francuskiej i przy okazji pokazywały (ale to już mimochodem) żołnierzom Bonapartego, że ta droga do Indii jest zamknięta. Między innymi pogoniły do portu dwie francuskie kanonierki, już wcześniej przygotowane. Około lipca Blankett stojący w Mocha dowidział się o zajęciu przez Francuzów miejscowości Kosseir (Cosseira wszędzie w tekście omawianej pracy, ale na mapce na str.207 też Kosseir). John Blankett nie był przy tym admirałem, jak wydaje się panu Rogackiemu, tylko kontradmirałem, bardzo zresztą „świeżego chowu”, ponieważ otrzymał ten stopień dopiero 14.02.1799 (w tym samym dniu Rainier awansował na wiceadmirała). Koncepcja, jakoby „zdecydował się na wykonanie wypadu na Cosseirę... Opanowanie tego portu pozwoliłoby na utworzenie bazy wypadowej na głębokie tyły Francuzów i nawiązanie stałej łączności z walczącymi tu jeszcze mamelukami”, to czyste francuskie fantazje, oparte na czynionych wtedy ad hoc spekulacjach. Gdyby pan Rogacki umiał przeczytać listy Blanketta z tego okresu, dowiedziałby się, jak bardzo bezsensowne wydawało mu się nawet realizowane już przedsięwzięcie tworzenia bazy daleko na południe, (gdzie żadnego Francuza na oczy nie widziano) NA WYSPIE Perim, przy pomocy piechoty morskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Pomysł, aby w tej sytuacji miał rozważać utrzymanie bazy LĄDOWEJ siłami załóg swoich kilku okręcików w obliczu francuskiej armii (i jeszcze do tego bawić się we współpracę na pustyni z mamelukami!) musiałby uznać za godny szaleńca.
W rzeczywistości Blankett chciał zniszczyć, a nie zająć Kosseir, i to w celach raczej propagandowych niż militarnych. Teraz, kiedy było już jasne, że Bonaparte nie ma szans przedostać się do Indii drogą morską (od maja 1799, po klęsce i śmierci Tipu, nie miałby już nawet gdzie lądować), priorytetem stały się inne cele. W sierpniu 1799 Blankett pisał do rządu w Bombaju: „Z tego, jak mogę sprawy osądzić, muszę dojść do wniosku, że Bonaparte rozważa obecnie stałe usadowienie się w Egipcie, system daleko groźniejszy dla naszych interesów niż wizjonerska wizja przejścia do Indii, która – do czego z wszelkim prawdopodobieństwem musiał się przyznać – zawiodła...”. Jednym z potencjalnych sojuszników Bonapartego w tym rejonie był ówczesny Wielki Szeryf Mekki. Blankett uważał, że to z jego inspiracji Francuzi zajęli Kosseir i chciał teraz wywrzeć na nim odpowiednie „wrażenie”. W tym celu wysłał 7.07.1799 z Mocha fregaty Daedalus i Fox. Dotarły one na miejsce 14.08.1799 i rozpoczęły trzydniowe bombardowanie, urozmaicane nieudanymi próbami lądowania, szczegółowo i trafnie opisanymi przez pana Rogackiego. Wreszcie, po wyczerpaniu prawie całej amunicji (nie ma żadnego znaczenia, czy było to prawie 5000 pocisków, jak w opracowaniu, czy około 3000, jak w raportach brytyjskich), fregaty uznały swoje zadanie za spełnione. Obróciły małą, niegdyś arabską, twierdzę w ruiny, zestrzeliły nawet francuską flagę (pewno na moment) i - jak sądził Blankett – pokazały Arabom, co jest w stanie dokonać siła morska. Z tego miał wynikać morał, że lepiej trzymać z Brytyjczykami niż Francuzami.
Tego typu starcia zawsze dostarczały obu stronom okazji do świętowania zwycięstwa. Brytyjczycy uważali, że niszcząc fort znajdujący się we francuskich rękach wywarli odpowiedni nacisk na lokalne plemiona. Francuzi zniweczyli dwie próby brytyjskiego desantu i widzieli odpływające okręty, zatem nie mieli wątpliwości, że zwycięsko odparli atak. Z pewnością zarówno taktyczne zwycięstwo, jak prawo do takiego sądu leżało po stronie tych ostatnich. Tłumaczenia Anglików wyglądają na dorabianie teorii po fakcie. Jednak podsumowanie pana Rogackiego, jak to „w konsekwencji Anglicy wycofali większość okrętów z tego akwenu...” jest mocno nieścisłe. Wycofanie się Royal Navy z tych wód wynikało z wielu powodów, wśród których względna porażka pod Kosseir była najmniej istotna – chodziło przede wszystkim o brak zaplecza, wystarczających źródeł do pozyskiwania słodkiej wody, żywności, drewna opałowego, brak poważniejszych szans na pozyskanie Arabów. Wyżsi oficerowie brytyjskiej marynarki wojennej zdali sobie sprawę, że bez wojska lądowego i kosztownej bazy logistycznej nie mają na razie czego szukać na Morzu Czerwonym. Ponadto klęska Bonapartego pod Akką oraz zniszczenie państwa sułtana Tipu całkowicie odmieniły sytuację. Wszelkie bezpośrednie zagrożenie dla Indii zniknęło, a Brytyjczycy musieli się skupić na ochronie swoich szlaków handlowych, groźnie szarpanych przez francuskich korsarzy. Pozostawienie większych sił na Morzu Czerwonym byłoby teraz nonsensem. Owszem, miały one jeszcze do odegrania swoją rolę przy późniejszych próbach wykurzenia Francuzów z Egiptu, ale do tego potrzebne były operacje na zupełnie inną skalę i z innymi siłami niż te parę okręcików, a przede wszystkim konieczna była armia!

Rozdział „Ekspedycja do Syrii” dotyczy w zdecydowanej większości kampanii lądowej. Miała ona jednak swój aspekt morski, bardzo istotny, a opowieść o tych wydarzeniach autorstwa pana Rogackiego jest klasycznym przykładem jak wielbiciele Napoleona do dziś ulegają jego propagandzie, nawet jeśli tego nie chcą i nie zdają sobie sprawy z manipulacji sprzed setek lat, jakiej są poddawani.
Pominę przy tym takie sprawy jak zarządzone z zimną krwią wymordowanie tysięcy bezbronnych tureckich jeńców z Jaffy (wbrew danemu im przyrzeczeniu), nad którym pan Rogacki przechodzi z całkowitą beztroską (w stylu „każdy zrobiłby tak samo”), chociaż dwudniowa okrutna rzeź na plaży wstrząsnęła nawet francuskimi oficerami, czy nakazane w odwrocie wytrucie własnych rannych, przed którą to zbrodnią cofnęli się lekarze (pan Rogacki chce wierzyć, że chodziło o 11 chorych na dżumę i szlachetną eutanazję) – nie moja „działka”, nie będę wtrącał swoich trzech groszy. Aczkolwiek zawsze pusty śmiech mnie ogarnia, gdy czytam wypowiedzi wyznawców kultu cesarza, jacy to wstrętni i okrutni byli ci Anglicy, że wywieźli wspaniałego, szlachetnego i miłującego pokój Bonapartego na daleką i niezdrową wyspę.
Skupię się prawie wyłącznie na kwestiach mających jakiś związek z morzem.
Str.265: „...zauważył, że na redzie Akki stoją dwa okręty wojenne... był to dywizjon 74-działowych liniowców Sidneya Smitha (Theseus, Tiger)...”. Jak na złość, akurat tu jest odwrotnie do uporczywie zmienianego wcześniej brytyjskiego liniowca Alexander na francuskiego Alexandre. Tym razem ten „Tygrys” został zdobyty na Francuzach i Brytyjczycy zatrzymali jego oryginalną nazwę Tigre (w książce jeszcze w wielu innych miejscach występuje jako Tiger).
Str.266: Po bardzo skrótowym opisaniu zajęcia przez Sidneya Smitha 6 francuskich małych żaglowców z artylerią oblężniczą dla Bonapartego (notabene, dla bardziej zainteresowanych historią morską, były to: 6-działowy bryg-awizo Foudre, 4-działowa tartana Dangereuse, 4-działowa kanonierka-tartana Négresse, 4-działowa tartana Marie-Rose, 4-działowa tartana Deux Frères, 4-działowy transportowiec/bryg Dame de Grace; nie ma ich w tekście pana Rogackiego, ale pojawiają się na planiku ze str.267, chociaż częściowo z przekręconymi nazwami), autor przepisuje z francuskich źródeł opis rzekomo wielkiego desantu, jakiego miał próbować Smith w Hajfie, co skończyło się jego bezprzykładną klęską i ogromnymi stratami, a przy okazji serwuje nam oszczerstwa pod adresem francuskiego kapitana Standeleta, rozpowszechniane już wtedy, aby zamazać osobistą odpowiedzialność generała Bonaparte za utratę sprzętu oblężniczego.
Zajmijmy się więc najpierw poczynaniami dowódcy flotylli. Pierre-Jean Standelet, stary wilk morski z Dunkierki, były korsarz, słynął z brawury i dwukrotnie dostawał się do brytyjskiej niewoli, w której spędził w sumie kilka lat. Po zagładzie floty pod Abukirem generał Bonaparte powierzył mu dowództwo nad eskadrą lekkich sił transportujących morzem ciężkie działa oblężnicze potrzebne do zdobycia Akry, pod murami której przyszły cesarz Francji poniósł swą pierwszą klęskę. Przyczyniła się do niej w dużej mierze porażka Standeleta, którego eskadra wpadła w ręce brytyjskiego komandora Sidney’a Smitha. Ciężkie armaty wzmocniły obronę twierdzy. Wprawdzie korweta eskortowa, dowodzona bezpośrednio przez Standeleta, była jednym z nielicznych okrętów, które umknęły, ale nie pocieszyło to Napoleona Bonaparte, pozbawionego niezbędnej artylerii. Przewaga materiałowa Anglików w tej potyczce na morzu nie ulegała żadnej wątpliwości (wielki, 74-działowy liniowiec kontra kilkudziałowe kanonierki i korweta), lecz trzeba było znaleźć winnego, którym nie mógł być oczywiście słynny generał (chociaż to przecież właśnie on zaplanował każdy szczegół tej operacji i wydał – przez kontradm. Ganteaume’a - stosowne rozkazy, mając pełną świadomość brytyjskiego panowania na Morzu Śródziemnym). W rezultacie faktycznie, jak napisał pan Rogacki, posypały się oskarżenia pod adresem Standeleta o ignorancję, chęć powrotu do Francji, a nawet tchórzostwo. Nikt jednak z obrzucających go, dla wygody Bonapartego, tymi kalumniami, nie pofatygował się powiedzieć, jak niby można było pokonać 74-działowiec przy pomocy 4-działowych łodzi, albo jak uciec wolniejszymi żaglowcami przed szybszym. Zatem potwierdzenie istnienia takich zarzutów nie może być podawane w formie sugerującej ich prawdziwość, jeśli nie potrafi się znaleźć dla nich uzasadnienia. Nawiasem mówiąc, autor opracowania, z którego pan Rogacki czerpie dane, nie wiedział, że przeciwko Standeletowi wystąpił naprawdę jeden brytyjski liniowiec (Tigre), ponieważ Theseus został chwilowo odesłany pod Jaffę – ale nie ma to większego znaczenia.
Czy Smith istotnie wysadził w Hajfie desant liczący 400 ludzi i utracił z nich blisko 150? Liczby (zwłaszcza chodzi o tę pierwszą) są wysoce podejrzane. Na dwóch okrętach liniowych nie było po prostu środków transportowych do jednoczesnego „zaemabarkowania”, aby użyć słów pana Rogackiego, 400 ludzi. Maksymalna liczba była raczej zbliżona do 300. Oczywiście, jeśliby desant przeprowadzano na terenie wolnym od nieprzyjaciela, albo takim, gdzie pierwsza grupa mogłaby obsadzić lub wznieść jakieś umocnienia, te same łodzie mogłyby wracać wielokrotnie i w końcu dostarczyć te rzekome cztery setki. Tu jednak sytuacja była diametralnie różna. Poza tym, na jakiż to niby „łatwy sukces” mógł liczyć Smith, atakując miasto obsadzone przez nieprzyjacielską armię, sam nie mając żadnego oddziału żołnierzy, poza piechotą morską (maksimum 158 ludzi z dwóch liniowców!)? Co W OGÓLE miałby tu do roboty? Oczywiście cała ta historia wyglądała zupełnie inaczej. Zgodnie ze standardowymi poczynaniami marynarki brytyjskiej w podobnych przypadkach, Smith postanowił porwać z kotwicy stojące w Hajfie transportowce francuskie – jedni piszą o czterech, inni o dwóch. Zorganizował więc atak łodziami obu liniowców, który był sensowny i miał realne szanse powodzenia, jak tego dowodziły niezliczone podobne przypadki. Tym niemniej ten akurat rzeczywiście zakończył się dotkliwą porażką – nie zdobyto żadnego transportowca, a straty wyniosły, zdaniem Brytyjczyków, czterech midszypmenów i 8 marynarzy lub żołnierzy zabitych, oraz 22 wziętych przez Francuzów do niewoli. W tym przypadku (porażka!) zaniżanie przez Anglików własnych strat jest bardzo prawdopodobne, ale bombastyczne liczby podawane przez zwycięzców są zupełnie niewiarygodne. Nie mogąc tego rozstrzygnąć należało poprzestać na podaniu obu oszacowań.
Cały obraz oblężenia Akki jest przeinaczony przez usilne dążenie autora, aby wpasować się w jednostronną wizję już nie tylko profrancuską, ale wyłącznie bonapartystyczną. Darowałbym nieustanne deprecjonowanie wszystkich dokonań i zasług brytyjskich podczas obrony miasta, ponieważ aksjomat „Brytyjczycy, a zwłaszcza angielscy autorzy, kłamią” jest dla polskich wielbicieli Napoleona tak oczywisty, że nie warto wdawać się z nimi w jakąkolwiek polemikę rzeczową. Ja nie zakładam, że „francuscy autorzy kłamią”, tylko w stosunku do każdego wydarzenia z epoki napoleońskiej usiłuję znaleźć punkt widzenia wszystkich zainteresowanych. Szkoda mi więc czasu na dyskusje z „wyznawcami”. W żaden sposób nie mogę jednak zaakceptować takich propagandowych kawałków, jak to, że dusza obrony Akki, francuski inżynier wojskowy Louis-Edmond Antoine Le Picard de Phéllipeaux, określany jest jako „kontrrewolucjonista, spiskowiec i intrygant w jednej osobie”. Owszem, był kontrrewolucjonistą, jak wielu innych byłych oficerów armii królewskiej (i trudno się im dziwić, gdy widzieli członków swoich rodzin wleczonych na gilotynę). Ale gdzie jego „spiskowanie” może się równać do mającego już wkrótce nastąpić spiskowania generała Bonaparte zmierzającego do obalenia rządów Dyrektoriatu i wyniesienia się w dalszej konsekwencji do roli monarchy?! Dlaczegoż to więc akurat Phéllipeaux ma być wstrętnym spiskowcem, a nie jego przeciwnik? Skąd wreszcie najbardziej pejoratywny z tych epitetów – „intrygant”? Czy dlatego, że Phéllipeaux wiernie stał przy religii katolickiej, a nie ogłaszał, że we Francji jest chrześcijaninem, a w Egipcie mahometaninem? Czy dlatego, że bronił własnych przekonań w najtrudniejszych warunkach, próbując wywołać rojalistyczne powstanie w prowincji Berry i nieugięcie organizował kontrrewolucyjne zaplecze wśród szalejącego nienawiścią paryskiego motłochu, natomiast nie wykorzystał własnego brata dla dojścia do władzy, by się go potem pozbyć, gdy ten okazał się człowiekiem honoru? Czy dlatego, że nie dążył po trupach do osobistego wywyższenia się? Czy dlatego, że nie ogłaszał kłamliwych biuletynów, pomniejszających zasługi innych, by lepiej wyeksponować własne? Jak „intrygował”, poza zajściem Bonapartemu za skórę?
Całe „zło” Sidneya Smitha i Antoine’a Phéllipeaux polegało nawet nie na tym, że przeciwstawili się generałowi Bonaparte w bezpośredniej konfrontacji, ale na tym, że w tej konfrontacji wygrali. Absolutnie nie winię więc przyszłego cesarza za jego głęboką do nich nienawiść osobistą (były do niej zresztą i inne przesłanki, o których za chwilę). Ale historykowi wypada zachować większy dystans i przede wszystkim WIEDZIEĆ, że opinie podszyte głębokimi animozjami należy bezwzględnie konfrontować z ocenami płynącymi z przeciwnej strony – rzecz jasna, najpierw trzeba umieć je przeczytać.
Ponieważ fragment o obleganiu Akki został napisany tak, jak mógłby go napisać sam generał Bonaparte, a opinia o wszystkich aktorach wydarzeń i odegranych przez nich roli nie jest obiektywną opinią historyka, tylko po prostu opinią wodza zirytowanego swoją porażką, warto coś wiedzieć o jego stosunku do tych ludzi, a zwłaszcza do Smitha.

William Sidney Smith był postacią nietuzinkową, niezwykle barwną i kontrowersyjną. Miał inklinacje do pracy wywiadowczej i już po wojnie amerykańskiej, a przed swoją służbą dla króla szwedzkiego, podróżował po Europie zajmując się amatorskim szpiegowaniem, chociaż nikt mu tego nie zlecił i nikt nie był zbytnio ciekaw jego spostrzeżeń. Wiosną 1792 rząd brytyjski wysłał go w podróż dyplomatyczno-szpiegowską na Bliski Wschód, wyposażył w pieniądze i zezwolił nawet na wstąpienie do marynarki tureckiej, gdyby to miało mu pomóc w zbieraniu informacji. Na wieść o wybuchu wojny z rewolucyjną Francją w lutym 1793, Smith – wówczas ochotnik w tureckiej flocie – podążył na własną rękę do Tulonu, gdzie odegrał najważniejszą rolę przy zniszczeniu części francuskich okrętów podczas ewakuacji tego portu przez siły admirała Hooda w grudniu. Został wybrany do wspomnianego zadania właśnie dlatego, że nie pełnił wtedy żadnej aktywnej funkcji w Royal Navy i można było w razie czego zdezawuować jego działania jako nieautoryzowane czyny prywatnego osobnika. Bowiem spalenie okrętów francuskich stanowiło w gruncie rzeczy złamanie podpisanych z władzami Tulonu umów. Smith wykazał nadzwyczajną przedsiębiorczość, energię i odwagę w minimalnym czasie, jaki miał do dyspozycji; w nagrodę jedni zarzucili mu, że zbyt wielu żaglowców nieprzyjacielskich nie zdążył zniszczyć, a inni uznali za zbrodniarza-podpalacza. W styczniu 1794 wrócił do Londynu, od kwietnia dowodził 38-działową fregatą Diamond. Dokonał wielu zuchwałych ataków u północno-zachodnich wybrzeży Francji i zdobył szereg jednostek, ale 17.04.1796 podczas ataku w Hawrze na francuskiego korsarza został wzięty do niewoli. Francuzi, nie bez racji podejrzewając w nim przyjaciela francuskich emigrantów i szpiega, postanowili skorzystać z okazji, jaką dała im jego akcja w Tulonie, by potraktować go jako zbrodniarza wojennego. Aczkolwiek formalnie został oskarżony wcale nie o tamte poczynania, tylko o próbę podpalenia doków w Hawrze. W czasie wojny takie oskarżenie oficera nieprzyjacielskiej marynarki było absurdem, więc dla przybrania pozorów praworządności twierdzono kłamliwie, jakoby pochwycono go bez munduru. Został odesłany pośpiesznie do Paryża, gdzie wraz z dwoma podwładnymi trafił do osławionego więzienia Temple. Tam oczekiwał na proces i nieuniknioną śmierć, chociaż później polityczne zmiany we Francji oddaliły bezpośrednie zagrożenie. To właśnie te wydarzenia pozwoliły panu Rogackiemu rzucić swobodną uwagę, jak to „zorientowani szerzej w temacie wiedzą, że w swoim czasie Sidney Smith został schwytany przez Francuzów i jako niebezpieczny przestępca i pirat zamknięty w Temple”. Rzeczywiście – „wiedzą” – ale wiedzą również to, że oskarżenia były kłamliwe (gdyby wysunięto zarzut szpiegostwa, miałby on lepsze uzasadnienie), a określenie „pirat” zostało zaczerpnięte żywcem z ówczesnej retoryki propagandowej (inny modny termin to „kapitan brandera”), nie dbającej nawet o pozory prawdy. W rezultacie ci „mniej szeroko zorientowani w temacie” pozostają po przeczytaniu fragmentu tekstu pana Rogackiego w przeświadczeniu, że takie oskarżenia nie tylko wysunięto, ale i że były one jak najbardziej uzasadnione. Sądzę zresztą, iż właśnie o to autorowi chodziło. Wracając jednak do losów Smitha - rewolucjoniści nie zamierzali uwolnić brytyjskiego komandora. W końcu kontrrewolucjoniści dowodzeni przez Phéllipeauxa zorganizowali w brawurowy sposób jego ucieczkę 24.02.1798, po blisko dwu latach więzienia. Od października 1798 do stycznia 1799 Sidney Smith pełnił rządową funkcję posła pełnomocnego przy tureckiej Porcie, mianowany też dowódcą 74-działowca Tigre i głównodowodzącym sił marynarki na Bliskim Wschodzie.
Do poznania tła osobistej niechęci generała Bonaparte do Smitha, która podczas kampanii syryjskiej miała się jeszcze silnie pogłębić, trzeba sięgnąć do ich pierwszych kontaktów, tylko pośrednich. Już w grudniu 1793, kiedy jeden mistrzowskim kierowaniem artylerią otwierał francuskim rewolucjonistom drogę do Tulonu i do masowego mordowania „kontrrewolucyjnych” kobiet i dzieci, drugi paląc część francuskich okrętów osłabiał efekty zwycięstwa tego pierwszego. Gdy w grudniu 1797 Bonaparte wrócił do Paryża opromieniony chwałą swoich włoskich zwycięstw, Smith zamknięty w Temple zwrócił się do niego z prośbą o pomoc. Został całkowicie zignorowany, więc napisał pod adresem generała (w języku francuskim, którym władał biegle) dość złośliwy – nawet jeśli niezbyt błyskotliwy, delikatnie mówiąc - „moralitet”, który w końcu trafił do gazet. Jeśli pogłoski o tym piśmie dotarły kiedyś do Napoleona Bonaparte, co jest wielce prawdopodobne, na pewno nie wzbudziły w nim ciepłych uczuć w stosunku do brytyjskiego ekscentryka. Natomiast w Syrii generał starał się wszelkimi sposobami pozyskać przychylność miejscowej ludności. Ponieważ w tym tyglu narodowościowym i religijnym trudno było zadowolić wszystkich naraz (i tak jest tu przecież do dzisiaj), Bonaparte starannie przygotowywał swoje deklaracje, każdemu obiecując coś miłego, nawet jeśli stało to w sprzeczności z obietnicami czynionymi innym. Pan Rogacki pisze o tym w kilku miejscach – oczywiście wyłącznie w panegirycznym tonie, więc darowując czytelnikowi kłopoty – np. na str.257, 269/270, 292. Tymczasem Smith przechwycił kilka takich proklamacji i ze swoją skłonnością do makiawelizmu dostarczył je „na krzyż”. Te, w których Bonaparte mieni się opiekunem islamu wysłał do chrześcijan, a te, w których występuje jako krzyżowiec obiecujący chrześcijanom wyzwolenie z islamskiej niewoli – do muzułmanów. Nawet jeśli ta „sztuczka” przyniosła stosunkowo niewielki skutek praktyczny, dotknęła generała osobiście. Wystosował więc odpowiednią deklarację (nie ma o niej słowa u pana Rogackiego), ogłaszającą Smitha podstępnym zbrodniarzem i szaleńcem, który jakoby specjalnie załadował francuskich jeńców uwolnionych w Konstantynopolu na statek ogarnięty epidemią - w rzeczywistości ludzie ci cało i zdrowo dotarli do Marsylii. Całe późniejsze pomniejszanie dokonań brytyjskiego komandora wypływało z tego nastawienia. Pan Rogacki idzie ślepo tym nurtem, nie zdając sobie może sprawy (albo celowo to ignorując), że na wyspie Św. Heleny ex-cesarz skorygował swoje poglądy na Smitha i na wybitną rolę odegraną przez niego w obronie Akki, do czego jeszcze wrócę.
Autor bardzo szczegółowo i ciekawie opisuje poszczególne etapy oblężenia Akki od strony armii generała Bonaparte. Próżno jednak u niego szukać wzmianki – tym Francuzi oczywiście nie zamierzali się chwalić – że ustawienie okrętów brytyjskich na obu „skrzydłach” obleganego miasta uniemożliwiło prowadzenie szturmów w miejscach, gdzie fortyfikacje były najsłabsze, zmuszając do koncentracji wszystkich sił na odcinkach najsilniej umocnionych i bronionych. Nie ma też słowa o tym, że dopiero ostrzelanie (w pobliżu rzeczki Kerdanneh) francuskiego oddziału zaopatrzeniowego z szalupy wysłanej przez Smitha zmusiło Francuzów do całkowitej rezygnacji z dogodnej drogi leżącej między Hajfą a Akką wzdłuż wybrzeża. Patrząc wyłącznie oczyma oblegających, pan Rogacki nie wie dokładnie, co działo się w twierdzy, więc poprzestaje na powtarzaniu tego, co wydawało się (albo chciało się wydawać) prawdziwe Bonapartemu. Brakuje mu zatem informacji, że od samego początku marynarze i żołnierze piechoty morskiej z okrętów Smitha obsadzali newralgiczne punkty w systemie fortyfikacji obrony i chociaż nie na nich spoczywał główny ciężar walk, to właśnie oni stanowili ostatnią linię obrony, gdy Turków od czasu do czasu ogarniała panika. W książce mamy wzmiankę o nocnym rozpoznawaniu umocnień twierdzy przez pułkownika Sansona i o jego ranieniu (str.279), lecz pan Rogacki najwyraźniej nie wie, że to właśnie kule brytyjskich żołnierzy z pikiety ustawionej przez Smitha dosięgły patrolu Sansona. Brak mu również wiedzy o tym, że pierwszy wyłom w umocnieniach został zamknięty kamieniami i kłodami drewna pod bezpośrednim nadzorem komandora Smitha i pułkownika Phéllipeaux. Co do tego ostatniego, to w dziwaczny sposób pojawia się on w twierdzy dopiero po 1 kwietnia (str.284), gdy w rzeczywistości przybył do Akry (Akki) już 15 marca razem ze Smithem i natychmiast rozpoczął prace zmierzające do usprawnienia systemów obronnych miasta.
Nie wątpię, że opis szturmu z 28 marca (str.282/284) tak właśnie był widziany przez Francuzów. Wiem również doskonale, że kłamstwo o tym, jak to „Sydney Smith, obawiając się wzięcia Akki, opuścił pod błahym pretekstem port, nie interesując się losem sprzymierzeńca” zostało spreparowane już wtedy pod twierdzą i jest do dziś z upodobaniem powtarzane przez wielbicieli Napoleona. Jednak nawet ja nie wiedziałem (a dzięki panu Rogackiemu wzbogaciłem swoją wiedzę), iż okraszono je jeszcze kłamstwem o powrocie eskadry Smitha dopiero miesiąc później (!) - „powrócił na redę 25-26 kwietnia, kiedy dowiedział się, że twierdza trzyma się nadal”. Nie zamierzam w ogóle komentować opisu poczynań strony atakującej Akkę, ponieważ ja nie wychodzę z debilnego założenia (ten epitet nie ma najmniejszego odniesienia do autora, tylko od internetowych „znawców”), że „francuscy autorzy kłamią”. Warto jednak wiedzieć, jak widzieli SWOJE posunięcia obrońcy. Otóż pod koniec marca zerwał się na morzu potężny sztorm. Nie stanowił on żadnego wymysłu Smitha ani „angielskich autorów”, gdyż był odczuwalny w całym wschodnim rejonie Morza Śródziemnego – m.in. zmusił liniowiec Lion do odejścia spod Aleksandrii i umożliwił wyjście eskadry kontradm. Perrée, o czym dalej.
CDN


Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Czw 22:29, 03 Sty 2013, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6202
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 12:55, 26 Gru 2012    Temat postu:

Ani francuscy oficerowie armii, ani generał Bonaparte (kompletny ignorant w sprawach morskich, co wielokrotnie udowadniał przy szeregu okazjach), ani najwyraźniej pan Rogacki, nie mieli jakiejkolwiek znajomości działań okrętów żaglowych pod kątem ich możliwości technicznych. Zupełnie więc nie wiedzieli, czym dla takiej jednostki jest brzeg po zawietrznej w czasie sztormu. Większość francuskich i polskich wielbicieli Napoleona nie ma pojęcia, że jednego dnia (24.12.1811) w katastrofach trzech liniowców rozbitych przez sztormy o wybrzeża, Royal Navy utraciła prawie 5 razy więcej ludzi niż w całej bitwie pod Trafalgarem, w której po obu stronach walczyło łącznie 60 liniowców. Nic nie wiedzą o dziesiątkach okrętów stojących na wydawałoby się bezpiecznych redach, a nawet w portach, utraconych w czasie sztormów, kiedy siła wiatru i fal powodowała urywanie lin kotwicznych. Nie słyszeli o załogach żaglowców specjalnie wychodzących z osłoniętych kotwicowisk, aby przetrwać najgorsze chwile na pełnym morzu, a po powrocie oglądających rozrzucone szczątki tych, którzy postanowili zlekceważyć „błahy pretekst”. Pan Rogacki pisze wprawdzie (str.279), charakteryzując Akkę, że „stary port, zaniedbany, był płytki”, ale jako laik w sprawach żaglowców zupełnie nie wyciąga z tego wniosków, ponieważ powtarzanie fałszów napoleońskiej propagandy nie wymaga znajomości niczego. Tymczasem gdyby Smith nie wyprowadził swoich liniowców w morze (zresztą, wbrew tym głodnym kawałkom, nie zniknął gdzieś daleko, tylko poszukał lepszego miejsca do przetrwania sztormu w pobliżu Hajfy) i utracił jakikolwiek okręt wskutek takiego jawnego zaniedbania, mógłby się cieszyć z ograniczenia kary tylko do wyrzucenia z hukiem z marynarki.
Podczas jego KRÓTKIEJ nieobecności wydarzenia w twierdzy także nie toczyły się tak, jak chcieliby je widzieć oficerowie francuscy. U pana Rogackiego Dzehezzar (turecki dowódca obrony, Ahmed al-Jazaar Pasza) nie zajmuje się prawie niczym, oprócz ciągłego uciekania „na statek”, załogę nieustannie ogarnia panika, a mieszkańcy są „przerażeni”. Wprost nie sposób zrozumieć, jaką to niebywałą nieudolnością musiał się wykazać Bonaparte, skoro uciekli Anglicy, uciekli Turcy, uciekł Dzehezzar, a twierdza wciąż pozostawała niezdobyta. W rzeczywistości ten podszyty strachem turecki wódz zdążył jakoś znaleźć czas na załadowanie do worków francuskich jeńców (jacy wpadli wcześniej w jego ręce) i ich potopienie, o czym ze zgrozą wspominał generał Berthier w swojej relacji z ekspedycji syryjskiej. A obrońcy dali radę odeprzeć i ten szturm i następny, bynajmniej nie dlatego, że wszyscy zostali uratowani przez „pięciu mameluków”. W ogóle historiografia francuska stara się widzieć w „intrygancie” Phéllipeaux jedynego kompetentnego człowieka w obsadzie Akki i faktycznego dowódcę twierdzy, zaś historycy angielscy raz po raz stwierdzają, jak to całą obroną kierowali wspólnie Smith i Phéllipeaux. Pomniejszanie zasług muzułmańskich obrońców było modne w Europie już od 1799, a jednak współczesne badania dziejów ludów zamieszkujących obszary dawnej Syrii rewidują ten obraz – Turcy ani nie oddali całej komendy w ręce chrześcijan, ani nie byli tacy nieudolni, tchórzliwi i ospali, jak to lubili przedstawiać wtedy zarówno ich przeciwnicy, jak sojusznicy.
Kolejnym fałszem jest określenie powrotu okrętów Smitha na redę Akki jako mającego miejsce 25-26 kwietnia (str.282). Najśmieszniejsze jest to, że kłamliwość owego twierdzenia wynika z dat i faktów podawanych przez samego pana Rogackiego, tyle że on tego nie dostrzega. Na str.284 Dzehezzar otrzymuje posiłki (po 1 kwietnia) „dostarczone przez Sidneya Smitha”, po czym generał „Caffarelli du Falga prowadzi tymczasem roboty”, dalej (str.284/285) następuje walka, w której czołową rolę odgrywają te „posiłki dostarczone przez Smitha”, a jeszcze później (str.285) kula armatnia „strzaskuje ramię” rzeczonego generała Caffarelli du Falga i rzecz ta dzieje się 20 kwietnia! Zatem okręty Smitha wróciły dopiero 25 kwietnia, ale ludzie przez niego przywiezieni (zapewne balonem, może skakali na spadochronach) walczyli już grubo przed 20 kwietnia. Słynna była potem w Europie napoleońska („francuska”) arytmetyka, tutaj być może mamy ciekawy przykład napoleońskiego kalendarza.
W rzeczywistości Smith wrócił zaraz po uspokojeniu się morza, już 4 kwietnia. Oddziały przez niego sformowane z marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej (w szczytowym okresie 800 ludzi) odegrały bardzo ważną rolę w dalszej obronie twierdzy, której cała załoga liczyła tylko 4000 żołnierzy. Szczegóły pozostawiam narracji pana Rogackiego bez komentarza. Czuję się tylko zmuszony sprostować oczywiste błędy rzeczowe. „Płk Douglas” (ten, co to, jak wszyscy Anglicy, „nie posiadał ani talentu, ani samozaparcia”) nie był żadnym pułkownikiem, tylko majorem piechoty morskiej – gdyby autor znał strukturę tej organizacji, nie przepisywałby z francuskich opracowań takich głupstw. „Kpt. Wright”, ciężko ranny w tym samym ataku, w którym zginął mjr Oldfield, to naprawdę PORUCZNIK (jeszcze nawet bez zatwierdzenia tego stopnia) John Westley Wright, który awansował do rangi commander dopiero 7.05.1802, a do stopnia captain – nigdy. Uwięziony później w Temple, został 25.10.1805 znaleziony martwy w swojej celi natychmiast po otrzymaniu przez strażników ostrzeżenia Napoleona, że ucieczka więźnia byłaby wysoce niewskazana.

Dalszy ciąg wątku „morskiego” w historii oblężenia Akki autor zawarł w krótkim rozdziale zatytułowanym „Rajd kontradmirała Perrée” (str.293). Zawiera on bardzo mało faktów i bardzo dużo ocen, w zdecydowanej większości całkowicie fałszywych - oczywiście przede wszystkim wziętych wprost z materiałów francuskich. Autor wcale nie wie, że zadanie pilnowania okrętów zgromadzonych w Aleksandrii nie należało bynajmniej do Smitha, tylko do komandora Manleya Dixona, dowódcy 64-działowca Lion. Oczywiście nie może tego wiedzieć nie czytając źródeł angielskich, ale w takiej sytuacji powinien tonować swoje sądy, jeśli opierają się na poważnych lukach w wiedzy o stanie faktycznym. Dalej brak informacji o tym, że to właśnie ten sztorm, który zmusił Smitha do wyjścia w morze na parę dni, był prawdopodobnie odpowiedzialny za wycofanie się na pełne morze także Dixona, co otworzyło drogę okrętom kontradm. Perrée. Wśród tych ostatnich wymieniono jedynie trzy fregaty w zdaniu tak skonstruowanym, że sugeruje możliwość obecności w ogóle tylko tych trzech jednostek w zespole, co nie jest prawdą – francuski dowódca miał ze sobą jeszcze 16/18-działowy bryg Salamine i 14-działowy bryg Alerte.
Nie rozumiem zdania: „Kiedy więc tylko nadeszła wieść, że armia wkroczyła do Syrii, opuścił on [Perrée] port...”. Na str.252 dowiadujemy się, że pierwsze walki toczono na początku lutego, czyli armia francuska musiała już tam być. Czyżby Perrée wypłynął w lutym?! Oczywiście pan Rogacki może wychodzić z istnienia jakiejś granicy między Palestyną i Syrią, więc chociaż cała kampania były „syryjska”, to załóżmy, że pierwsza jej część niby nie toczyła się w Syrii. Idźmy więc dalej. Na str.264 kontradm. Ganteaume natychmiast po zdobyciu Jaffy 7.03.1799 wydaje „identyczne” rozkazy flotylli stojącej w Damiettcie i kontradmirałowi Perrée. Śmiem mocno wątpić, czy dopiero wejście do Jaffy można nazwać „wkroczeniem do Syrii”, ale jeśli pominąć ten niuans, jest całkiem jasne, że Perrée ową „wieść” otrzymał w pierwszej połowie marca. Czyżby, zgodnie z kwestionowanym zdaniem, od razu („kiedy tylko”) wyruszył? Nic podobnego, wyszedł z Aleksandrii dopiero 8 kwietnia! Odnoszę nieodparte wrażenie, że pan Rogacki nie znał po prostu tej daty i próbował załatwić problem niefortunnym omówieniem.
Chociaż dalszy ciąg wypadu kontradm. Perrée jest przedstawiony wielce chaotycznie i bez nazw okrętów, to i tak udało się w paru zdaniach zmieścić imponującą – jak na te kilkanaście linijek - liczbę błędów.
Z opisu, jak to „Perrée znakomicie wykonał to zadanie. Dotarł na wysokość góry Karmel, gdzie zorientował się w sytuacji, a niezauważony przez Sidneya Smitha (mimo odległości tylko 13 km) dokonał wyładunku 6 dział dużego kalibru pod Tanturah” czytelnik ma prawo mniemać, że francuski dowódca dotarł do wybrzeża w okolicach góry Karmel i tam wyładował działa, albo jeszcze bardziej na północ, pod samym nosem obrońców twierdzy. Góra Karmel leży bowiem tuż koło Hajfy, a owe 13 km to właśnie odległość miedzy Akrą a Hajfą. Jeśli jednak spojrzymy na mapkę na str.251, dowiemy się, że Tanturah znajduje się daleko na południe od Hajfy (konkretnie około 23 km , czego z planiku pozbawionego podziałki nie da się oczywiście odczytać). Zatem Perrée dociera niby do Hajfy, od połowy marca zajętej przez Francuzów (gdzie przecież 26 marca Smith doznał ponoć strasznej klęski), nie zostaje w ogóle zauważony przez brytyjskiego dowódcę „trzymającego wszystko w porcie [Akki]” i zamiast wyładować bezpiecznie sprzęt oblężniczy w porcie obsadzonym przez własne wojska, ucieka z nim 23 km na południe, aby bezsensownie wydłużyć drogę transportu pod mury twierdzy! Taki sabotaż miałby być „znakomitym wykonaniem zadania”?! Oczywiście prawda jest taka, że Perrée większość dział musiał wyładować już w Jaffie, a zatem dotarcie z niektórymi aż do Tanturah rzeczywiście stanowiło poważne skrócenie odległości bardzo trudnej do pokonania drogą lądową. Tyle tylko, że przy takim obrazie trudniej „obsmarowywać” Smitha, który – faktycznie – nie miał zdolności widzenia na odległość prawie 40 km i to jeszcze wzrokiem przenikającym na wskroś przez masyw górski.
W zdaniu „Sidney Smith zaś, mając do dyspozycji dwa 80-działowe liniowce, jedną fregatę i 8-10 awiz, trzymał to wszystko w porcie, skupiając swą uwagę na zagadnieniach lądowych, w których jego znajomość rzeczy była co najmniej wątpliwa” autor zawarł dwa błędy rzeczowe, jeden fałsz wynikający z nieznajomości źródeł i jedną „wątpliwą” opinię. Co do tej ostatniej, oprócz własnego komentarza pozwolę sobie potem przedstawić zdanie rządu brytyjskiego, sułtana tureckiego, kontradm. Nelsona i... samego Napoleona!
Otóż z owych dwóch liniowców brytyjskich, jeden, czyli Theseus, nie tylko był 74-działowcem, a nie 80-działowcem, ale na dodatek należał do grupy najmniejszych jednostek swojej klasy. Smith nie miał przy sobie żadnej fregaty, ponieważ 22-działowiec Alliance był jedynie okrętem transportowym. Brytyjski komodor nie „trzymał wszystkiego w porcie”. Pan Rogacki pisze o zagarnięciu przez Perrée’ego dwóch „statków z konwoju rodyjskiego”, rozpędzeniu flotylli „małych statków Nablusczyków”, ale gdyby znał fakty, mógłby napisać jeszcze więcej „ku chwale Francuzów”, tyle że wtedy teza o bezczynności Smitha by mu się zawaliła. Francuski bryg Salamine zdobył 8.05.1799 w pobliżu Jaffy polakkę Fortune, którą Smith wysłał właśnie dla patrolowania wybrzeża; Francuzi pochwycili również i zatopili transportowiec Dame de Grace, odesłany przez brytyjskiego dowódcę w tym samym celu. Autor książki wie o tych wydarzeniach (str.308), ale nie kojarzy ich ani z rejsem Perrée’go, ani z aktywnością patrolową komodora Smitha, bądź po prostu nie chce, by czytelnik połączył je w całość.
Następnym grubym uproszczeniem na granicy fałszu jest stwierdzenie, że kiedy zespół Perrée’go został potem dostrzeżony przez Sidneya Smitha, ten „natychmiast ruszył w pościg, [ale] Perrée, wykorzystując lepszą żeglowność swych okrętów, nie dał się ująć i umknął”. W rzeczywistości, gdy 13 maja Smith otrzymał wiadomość o francuskich fregatach (w żaden sposób nie był w stanie ich „zauważyć” osobiście), wysłał przeciwko nim tylko liniowiec Theseus. Przeciwnicy spotkali się 14.05.1799 w pobliżu Cezarei (jeszcze bardziej na południe niż Tanturah). Faktycznie Francuzi natychmiast rzucili się do ucieczki, jednak trudno o jakiekolwiek porównywanie „żeglowności” francuskich i brytyjskiego okrętu, gdyż właśnie wtedy na pokładzie 74-działowca wydarzył się tragiczny wypadek, o którym pan Rogacki rzecz jasna nie wspomina. Komandor Ralph Willet Miller, człowiek szerokich zainteresowań, podczas uczestniczenia w obronie Akry postanowił zapoznać się bliżej z właściwościami francuskich granatów (używanie pocisków wybuchających na pokładach zwykłych okrętów Royal Navy było wtedy zakazane, wkrótce podobny zakaz miał się pojawić w marynarce francuskiej). Zdążył zgromadzić na pokładzie rufowym Theseusa spory zapas (niektórzy podają liczbę 70 sztuk). Akurat 14.05.1799 marynarz próbujący usunąć zapalnik z takiego granatu uderzył weń młotkiem, a skrzesana iskra wywołała potworną eksplozję. Zabiła komandora i 39 innych członków załogi, raniąc następnych 47. Oczywiście górna część partii rufowej okrętu rozpadła się na kawałki. W tej sytuacji nie mogło być już mowy o pościgu za Francuzami. Natomiast uchylenie się Perrée’a od walki z tak okaleczonym, niemal obezwładnionym przeciwnikiem, wprost wymarzonym celem dla mogących manewrować trzech fregat i dwóch brygów, określiłbym jako typowe francuskie tchórzostwo, gdybym był osobą o poziomie intelektualnym „znawców” wypisujących dyrdymały o biciu „angolasów” itp. Najbardziej jednak prawdopodobne wytłumaczenie polega na tym, że Perrée po prostu wcale nie dostrzegł ani wybuchu, ani zamieszania na angielskim liniowcu, gdyż tylko w bajkach dla dzieci (i w tej książce) widzi się na morzu wszystko, z dowolnej odległości.
Pan Rogacki, opisując „rajd kontradmirała Perrée” miał pełne prawo skończyć go w dowolnym momencie. Zapewne nieprzypadkowo urwał go w chwili, gdy francuski dowódca „nie dał się ująć” (14 maja). Jednak czytelnika tej recenzji może zainteresuje fakt, że cały zespół Perrée’ego i on sam jak najbardziej „dali się ująć”, tylko nieco później. Francuzi skierowali się do Tulonu, ale kiedy byli od niego w odległości zaledwie 60 mil, zostali przechwyceni 18 czerwca przez zespół czterech brytyjskich 74-działowców i dwóch fregat, w konsekwencji czego wszyscy opuścili bandery – w ręce Brytyjczyków dostały się w ten sposób fregaty Junon, Alceste, Courageuse, a także brygi Salamine oraz Alerte i dopiero wtedy naprawdę skończył się wypad kontradmirała Perrée, zapoczątkowany wyjściem z Aleksandrii 8 kwietnia. Ciekawe, czemu nie pomogła mu „lepsza żeglowność” jego okrętów.

Wróćmy teraz do omówienia fatalnej postawy brytyjskiego komodora, nad którą autor tak szeroko się rozwodzi, czerpiąc z francuskiej propagandy, naznaczonej osobistą urazą Bonapartego. Mamy więc tylko na tej jednej stroniczce „mało skuteczną blokadę okrętów Sidneya Smitha”, niezauważenie Francuzów „mimo odległości tylko 13 km”, wystawienie „bardzo złego świadectwa Sidneyowi Smihowi, który był przecież odpowiedzialny za bezpieczeństwo regularnych dostaw do Akki”, „zaniedbanie swojego podstawowego zadania” oraz „w zasadzie w niczym nie przysłużenie się lądowej obronie twierdzy”. Zaś szczytem kuriozalnych twierdzeń jest opinia, jak to przebywanie „na pełnym morzu” zespołu kontradmirała Perrée (zakończone – jak już wiemy – utratą wszystkich jednostek!) „poddawało w wątpliwość angielskie panowanie na Morzu Śródziemnym”. To ostatnie zdanie rozwiewa już wszystkie wątpliwości na temat tego, że znajomość pana Rogackiego wojny na morzu w epoce żaglowców w pełni odpowiada jego wiedzy o „żeglowności” ówczesnych okrętów. O to jeszcze nie miałbym większego żalu (ostatecznie nie można znać się na wszystkim), gdyby nie fakt wyprowadzania tych z gruntu fałszywych opinii po prostu z braku znajomości podstawowych FAKTÓW z angielskich źródeł. Autor nie ma zielonego pojęcia, kto, kiedy i gdzie wysłał Smitha na Morze Śródziemne, nic nie wie o wydanych mu rozkazach, absolutnie nie zna postawionych przed nim zadań, a wszystkie spekulacje opiera na domniemaniach francuskich oficerów oglądających brytyjskie okręty z daleka.
Gdyby pan Rogacki sięgnął do podstawowej w tej kwestii literatury naukowej (już nie wspomnę o źródłach w postaci rozkazów i listów Admiralicji, także łatwo dostępnych), dowiedziałby się, że jedynym „zadaniem” Smitha była szeroko zakrojona współpraca z Turkami na polu dyplomatycznym i militarnym (zarówno na lądzie, jak na morzu), w celu powstrzymania pochodu Francuzów i wyparcia ich z Egiptu. Smith otrzymał wszelkie pełnomocnictwa, aby SAMEMU określać (w miarę możliwości po dyskusji z bratem, dyplomatą przy sułtanie tureckim), jaka forma jego działań będzie najlepsza dla wypełnienia tej misji. Do Akry nikt go nie posyłał („wysłał się” sam). Jego NAKAZANA przez pierwszego lorda admiralicji samodzielność wywołała notabene furię admirałów Saint Vincenta i Nelsona. To Smith namawiał do twardej obrony twierdzy i nieustannie podtrzymywał opór al-Jazaara Paszy, świecąc osobistym przykładem. To on uznał, że najlepszym zatrudnieniem dla okrętów będzie flankowanie ogniem wojsk Bonapartego i niedopuszczenie ich w ten sposób do najsłabszych miejsc fortyfikacji. Kiedy okazało się, że Francuzi nie są w stanie szybko zdobyć twierdzy, więc kluczowe znaczenie będzie miało zapewnienie posiłków do zastępowania strat, Smith postawił sobie za zadanie namówienie Turków do wysłania tych uzupełnień i zapewnienie im bezpiecznego wejścia do portu. Wywiązał się z tego znakomicie, ponieważ utrata jednego czy dwóch stateczków (więcej tracono zwykle w atakach korsarzy) nie miała najmniejszego znaczenia wobec ogromu doprowadzonych do celu flotylli. Pan Rogacki przyznaje to pośrednio na stronach 296 i 297, ale „dyskretnie” pomija zasługi Smitha. Zresztą nie wie oczywiście nic o osobistym udziale komodora w zmontowaniu całej wyprawy z odsieczą, ponieważ nie czytał raportów kierowanych do admirałów St Vincenta i Nelsona oraz do dowódcy 44-działowca Charon (za co zresztą Smithowi porządnie się oberwało), ani listów na dwór sułtański.
Pan Rogacki nie wyjaśnia też, jak to się stało, że owa podstawowa dla losów oblężenia wyprawa, która dotarła do Akry (notabene bezpośrednio z Rodos) 8 maja, eskortowana ze strony tureckiej tylko przez parę korwet, nie została w ogóle powstrzymana przez nieporównanie silniejszy zespół trzech fregat i dwóch brygów kontradmirała Perrée’a, który przecież właśnie wtedy jakoby dominował na przyległych akwenach „poddając w wątpliwość angielskie panowanie na Morzu Śródziemnym”. Na podstawie tekstu książki nie sposób również zrozumieć, dlaczego przy takim „zaniedbującym swoje podstawowe zadania” przeciwniku, durni Francuzi nie korzystali z wygodnego portu w Hajfie, który mieli pod bokiem, tylko wyładowywali ciężkie działa i inne zaopatrzenie dla armii w niedogodnym terenie, daleko na południe – widocznie gorączka pustynna zmąciła ich umysły. Ale postawiłbym wszystko na twierdzenie, że to raczej nie ich umysł został zmącony.
Wysunięcie pomysłu, jakoby w epoce żaglowców jakikolwiek dowódca, dysponując dwoma liniowcami, kilkoma uzbrojonymi transportowcami i garścią tartan mógł CAŁKOWICIE zablokować pas wybrzeża długości ponad 100 km (licząc od Akki do Jaffy) i w tym samym czasie zapewnić (z przeciwnego kierunku!) nieprzerwane dostawy do twierdzy, jest kolejnym dowodem podstawowych braków w wiedzy o realiach morskich epoki. Pan Rogacki niby słyszał, że podczas blokowania małych wysp Malty i Korfu – a właściwie nawet tylko ich pojedynczych portów – sztuka ta nie udała się ani Nelsonowi, ani Uszakowowi, którzy mieli do dyspozycji nieporównanie większe siły, lecz nie wyciąga z tego żadnych wniosków. Tymczasem istniała wielka różnica między możliwością manewrową żaglowców a późniejszych parowców i zupełnie inny był ich związek z aktualną pogodą. Silny wiatr wiejący w kierunku lądu zmuszał każdy okręt żaglowy do trudnego odejścia daleko w morze, dla bezpieczeństwa. Kiedy wichura zelżała, okręty blokowane mogły natychmiast podążyć bejdewindem do prawie dowolnego miejsca, a ten z pełnego morza musiał mieć czas na powrót i stawał wtedy przed dylematem, w którym kierunku zniknął przeciwnik. W przypadku silnego wiatru od lądu okręt blokujący był automatycznie odrzucany, a blokowany mógł wyjść z portu nawet nie czekając na zmianę pogody. Studiując zmagania na morzu w epoce żaglowej warto też wiedzieć, że przy słabych wiatrach często zdarza się sytuacja, kiedy jednostki znajdujące się od siebie w stosunkowo niewielkiej odległości (w zasięgu wzroku) mają kompletnie inny wiatr, zwłaszcza pod względem siły. Istnieje jeszcze wiele innych niuansów i trzeba je znać, zanim się zacznie bezkrytycznie przepisywać opinie sformułowane przez „morskich dyletantów”, ówczesnych czy współczesnych.
Pan Rogacki nie wyjaśnia także, skąd Smith miał wiedzieć, że eskadra kontradmirała Perrée’a będzie wiozła kolejne działa oblężnicze. Jak już wyjaśniłem, Smith nie miał żadnych „zadań” do wypełnienia, tylko je sam sobie wyznaczał. Ponieważ jego jednostek potrzebowano równocześnie do osłony najsłabszych miejsc fortyfikacji, do zapewnienia komunikacji i dostaw posiłków oraz do patrolowania, a nigdy nie było ich wystarczająco dużo do sprostania wszystkim oczekiwaniom, priorytetowo potraktował dwa pierwsze obszary zatrudnienia swoich żaglowców. Pilnowanie okrętów Perrée’ego powierzono komandorowi Dixonowi na liniowcu Lion – autor książki o tym nie słyszał, ale to nie zmienia faktów. Cała historia obrony Akki jasno dowodzi, że wybór Smitha BYŁ JAK NAJBARDZIEJ SŁUSZNY.
Czy istotnie znajomość zagadnień lądowych przez brytyjskiego komandora była „co najmniej wątpliwa”? Jeśli mamy na myśli sztukę prowadzenia działań oblężniczych, regulaminy kawalerii albo zmiany szyku przez piechotę na polu walki, to zapewne tak. Ale Sidney Smith nie pozował (przynajmniej wtedy) na ich znawcę. W czasie oblężenia, jeśli nie przebywał akurat na swoim okręcie, dawał innym tylko (i aż!) przykłady odwagi. Nie wtrącał się do budowy nowej, wewnętrznej linii szańców (na których naprawdę utknęły ostatnie szturmy Bonapartego), wznoszonej pod kierunkiem Phéllipeauxa i głównego doradcy Jazaara Paszy, Haima Farhi. Nie potrzebował więc mieć do tego kwalifikacji. Ale zjawiał się w miejscach, gdzie obrona się chwiała. Organizował doraźne zapychanie luk w systemie obronnym. Wystawiał się na kule spacerując po wałach. A nie były to poczynania ani bagatelne (nie doceniać znaczenia morale w armii mógłby tylko kompletny ignorant), ani bezpieczne – commander David Wilmot, dowódca transportowca Alliance, zginął 1 maja na szańcach od kuli francuskiego snajpera.
Ponieważ pan Rogacki uznał za stosowne przedstawić szeroko swoją opinię na temat wartości pomocy Smitha dla Akki (czyli tak naprawdę opinię tych, którzy częściowo przez tę pomoc ponieśli klęskę), dla równowagi warto poznać, jak rolę komodora widzieli inni, a przede wszystkim ci, którym ona przyniosła korzyści. Rząd brytyjski przyznał mu roczną pensję w ogromnej wysokości 1000 funtów, obie izby Parlamentu uchwaliły podziękowanie, zaś sułtan turecki przysłał diamentową egretę, sobolowy płaszcz i Order Półksiężyca. Kontradm. Nelson, który nie cierpiał Smitha z powodów osobistych i nieustannie skarżył się na niego Admiralicji, teraz napisał 20 lipca: „Mieliśmy wielką przyjemność usłyszeć, że wasze prawdziwie chwalebne i cudowne wysiłki wzorowo posłużyły do wytrzebienia tej hordy złodziei, która weszła do Egiptu z arcy-złodziejem Bonaparte”. Rzecz jasna nie oczekuję zamieszczania podobnego listu w książce pisanej przez wielbiciela Napoleona dla innych wielbicieli Napoleona, ale bardzo wysoka ocena poczynań eskadry Smitha przez jednego z najwybitniejszych dowódców morskich w historii, pozostaje faktem. Jakoś jego autorytet bardziej mnie przekonuje niż zdanie kogoś, kto zupełnie nie rozumie specyfiki działań żaglowców. A na koniec opinie samego ex-cesarza Francuzów, tyle że wygłaszane po latach. Utrzymując z całą stanowczością, że oskarżanie go o polecenie zamordowania Wrighta to potwarz, Napoleon stwierdził: „Gdybym wiedział, że Wright był jednym z oficerów Sidneya Smitha i walczył przeciwko mnie pod Akką, posłałbym po niego i [...] uwolnił. Świetnie pamiętam widok oficera rannego i odniesionego do Akki, którego brawurę wówczas podziwiałem”. O porażce pod Akrą mówił: „Główną przyczyną niepowodzenia było zabranie przez niego [Smitha] mojego sprzętu oblężniczego [...]. Gdyby to się nie stało, wziąłbym Akkę mimo jego [wysiłków]”. Odnosząc się do kampanii w Egipcie, Napoleon kontynuował: „Sidney Smith jest dzielnym oficerem. Wykazał poważne zdolności przy [zawieraniu] traktatu o ewakuacji Egiptu przez Francuzów... Jest aktywny, inteligentny, intrygujący i niezmordowany, aczkolwiek sadzę także, że jest pół-szalony”. Oczywiście biorę pod uwagę, że cytaty te, jako pochodzące z pracy lekarza Napoleona, Barry’ego O’Meara, czyli mieszkańca Wysp Brytyjskich – są z pewnością kłamliwe. Nie może tego zmienić fakt, że O’Meara był Irlandczykiem, admiratorem byłego cesarza i że został wyrzucony ze Świętej Heleny gdy oskarżył Hudsona Lowe o spisek mający na celu zabicie Napoleona. Co „Brytol” to Brytol, musiał kłamać. Wprawdzie także sam Bonaparte w słynnym „Memoriale” spisanym przez hrabiego (czy markiza) Las Cases dodawał: „Jest mi przykro, że źle się wyrażałem o Smithie. [...] Jego rząd nie docenia jego dokonań w Egipcie i Syrii”, ale skoro Francuz mówił to co Anglicy, znaczy się, łgał – nasi wielbiciele jego legendy z pewnością lepiej się na tym znają od samego cesarza.

Rozdział pt. „Utrata Wysp Jońskich” (str.271-278) opisuje ciekawie i z wieloma stosunkowo mało znanymi szczegółami wspólne działania eskadry rosyjskiej i tureckiej przeciwko Francuzom broniącym się na Wyspach Jońskich. Jak dla mnie, to najbardziej wartościowy fragment, aczkolwiek strasznie skąpo okraszony nazwami okrętów. Rzecz jasna, przedstawia wszystko jedynie oczami Rosjan i Francuzów, ale trudno czynić z tego poważny zarzut, skoro dostępność do dokumentów lub opracowań tureckich jest prawie żadna. Warto się jednak zastanowić, czy dysponując tylko materiałami strony, która wszystkie sukcesy przypisywała skromnie sobie, a wszystkimi niepowodzeniami szczodrze obdarzała nielubianego sojusznika, nie należy wykazać pewnej wstrzemięźliwości w powtarzaniu tych ocen.
Oczywiście nie mogło się i tu obyć bez zwykłych błędów.
Korzystając z opracowań opierających się na rosyjskich dokumentach, pan Rogacki zupełnie niepostrzeżenie dla siebie miesza daty z kalendarza juliańskiego i gregoriańskiego w tej samej narracji. Niestety, to koszmarne podejście do datowania jest wizytówką wielu autorów – wystarczy wspomnieć Gozdawę-Gołębiowskiego, który w swojej fantastycznej wersji wojny krymskiej (z prawdą mającej tyle wspólnego, co radziecka gazeta „Prawda”), spokojnie zestawia tuż obok siebie daty zachodnie i wschodnie, przez co dowiadujemy się na przykład, jak to pewien generał został zdymisjonowany za przegranie bitwy, która się jeszcze nie rozegrała. Tu może nie jest aż tak żałośnie, ale chociaż na str.272 Généreux wpływa do Korfu 2 września, a Rosjanie i Turcy pojawiają się koło Wysp Jońskich 7 października wg kalendarza gregoriańskiego, to wiceadm. Uszakow wychodzi sobie z Sewastopola (na str.274) 12 sierpnia (naprawdę zresztą 13 sierpnia) wg kalendarza juliańskiego (różnego w XVIII wieku o 11 dni). Wszystkie inne daty na tej stronie są też starego systemu. Nagle jednak opanowanie Zakynthos i Lefkas (str.276) jawi się w datach gregoriańskich! Za to na następnej – znów przechodzimy na daty juliańskie. I chociaż Rosjanie cały czas atakują wg dat starego systemu, to twierdza kapituluje (3 marca) już wg nowego (na str.278). Dzięki temu, chociaż w rzeczywistości między opanowaniem wysepki Vigo (1 marca) a poddaniem się Francuzów upłynęły zaledwie dwa dni, u pana Rogackiego zajmuje to prawie dwa tygodnie!
Zainteresował mnie też rosyjski bryg o niebanalnej nazwie Pomagija Apotumengana, na którym tajny radca Tomare podróżował podobno do Konstantynopola (str.272/274), ponieważ w marynarce rosyjskiej nic takiego nie istniało. Po prościutkim zbadaniu (wystarczyłoby zresztą użyć Google’a) okazało się, że chodzi o 14-działowy bryg korsarski PANAGIJA Apotumengana (inaczej Panagija Apotumengano), gdzie greckie słowo „panagia” oznacza „wszechświęta” („najświętsza”). Tak dla porządku: wymieniona na str.274 fregata Grigorij nosiła pełną nazwę Grigorij Wielikija Armienii i była 60-działowa, a fregata Sczastliwyj (nie Szczastliwyj) była 44-działowa. Jak zwykle, ex-brytyjski 50-działowiec Leander, który jeszcze na str.272 ma prawidłową nazwę, już na str.276 i 277 musiał się zmienić w bzdurnego Leadera.
W zdaniach: „próba przerwania się przez blokadę przeprowadzona 26 stycznia z udziałem Génereux i brygu Polluce zakończyła się sukcesem... częściowo dlatego, że tureckie okręty nie zareagowały na sygnały dawane im przez Rosjan, ponieważ ich załogi... spały”, PRAWIE NIC NIE JEST PRAWDĄ. Po pierwsze, razem z 74-działowcem Généreux umykał 16-działowy bryg Rivoli. Dopiero gdy w listopadzie 1799 zdobyto Ankonę, Austriacy wcielili ten ex-wenecki bryg Castore do swojej floty i przemianowali na Polluce. Natomiast bliźniaczy wenecki Polluce (pod francuską banderą jako Pollux i Mondovi) już w maju 1798 został zdobyty przez Brytyjczyków, nie mógł się więc przedzierać z Korfu w następnym roku. Po drugie, oprócz wymienionych uciekła jeszcze galera i wszystkie trzy jednostki dotarły bezpiecznie do Ankony. Po trzecie, w daremnym pościgu za Francuzami uczestniczyły dwa rosyjskie liniowce i jedna ich fregata, oraz dwie fregaty tureckie. Trudno uznać, że załogi tych dwóch ostatnich goniły francuskie jednostki w śnie lunatycznym. Nie łatwo też zgadnąć, dlaczego Rosjanie sami nie byli w stanie przechwycić uciekających, mając nad nimi gigantyczną przewagę, skoro byli tacy czujni. Po czwarte, to przedarcie się Francuzów miało naprawdę miejsce w nocy z 5 na 6 lutego 1799. Niby i data wg kalendarza juliańskiego jest prawdziwa, ale w książce o kampanii egipskiej Napoleona, gdzie siłą rzeczy głównymi bohaterami są Francuzi, a prawie wszystkie daty podano wg kalendarza gregoriańskiego, nie wypadało tej (i innych w tym rozdziale) zostawić bez komentarza, a już zwłaszcza beztrosko ich mieszać!
Na str. 278 znajduje się bardzo zabawny passus, który jeszcze raz pokazuje niebezpieczeństwo korzystania z dokumentów o silnym zabarwieniu politycznym i propagandowym. Wiąże się ze zdobyciem przez Francuzów Brindisi 9.04.1799 i śmiercią, jaką poniósł w tej akcji dowódca liniowca Généreux, komandor Louis-Jean-Nicolas Lejoille (Le Joille). Otóż wg pana Rogackiego jego okręt został ostrzelany na polecenie „tutejszego buntownika kardynała Ruffo”. Gdybym potrafił, wstawiłbym w tym miejscu emotikon z turlającymi się ze śmiechu. Kardynał Fabrizio Ruffo dowodził wojskami króla Obojga Sycylii, prawowitego władcy tej części Włoch wg wszelkich zasad legitymizmu. To właśnie ci mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego, którzy z wielu różnych powodów sprzymierzyli się z okupującymi ich ziemie Francuzami, byli – w myśl ówczesnych poglądów – buntownikami. Oczywiście nie musimy powtarzać dzisiaj reakcyjno-klerykalnych określeń i podzielać opinii z tamtych czasów, ale wstawienie żywcem takiego epitetu z francuskiej propagandy rewolucyjnej jest wielce komiczne.

W rozdziale pt. „Abukir” i podrozdziale „Wydarzenia w Egipcie (styczeń-lipiec 1799)” dostajemy na str.307/308 dość zabawny przegląd rozmaitych starć okrętów na Morzu Śródziemnym. Zabawny, ponieważ całkowicie przypadkowo dobrany i ujawniający skalę wiedzy i niewiedzy (równocześnie!) autora. Mamy zapewne do czynienia z kolejną przepisywanką z niemieckiej książki, stanowiącej chyba główne źródło do spraw morskich, bez próby zweryfikowania informacji tam zawartych.
Pan Rogacki informuje nas, że „kpt. S. Hood”, pierwotny dowódca eskadry brytyjskiej pod Aleksandrią, był „bratem admirała”. Otóż komandor Samuel Hood (drugi), o którym tu mowa, nie był bratem żadnego admirała. Obaj słynni admirałowie tego nazwiska w tamtej epoce, Alexander (pierwszy) oraz Samuel (pierwszy), to tylko jego kuzyni. Natomiast dwaj prawdziwi bracia Samuela (drugiego), którzy służyli w Royal Navy, już wtedy nie żyli, a nigdy nie osiągnęli nawet rangi kontradmirała – Arthur zginął w 1775 jako porucznik, zaś Alexander (drugi) poległ 21.04.1798, gdy jako dowódca liniowca miał stopień komandora.

Dowiadujemy się dalej, jak to 3 lutego „przybył tutaj kpt. Th. Troubridge z liniowcami Culloden i Theseus (po 74 działa), fregatą Alliance (36), slupem Perseus (20) i okrętem moździerzowym Bulldog”. Autor nie wie oczywiście, że okręt Alliance istniał wprawdzie kiedyś jako holenderska fregata 36-działowa Alliantie, ale pod brytyjską banderą stał się (na moment) fregatą 32-działową, a w czasie opisywanych tu wydarzeń nie był już od dawna (od grudnia 1795) żadną fregatą, tylko 22-działowym transportowcem. Z kolei rzekomo 20-działowy „slup” Perseus nigdy nie należał do kategorii slupów, tylko do jednostek szóstej rangi, zaś w 1798 został przebudowany na okręt moździerzowy i właśnie w tym charakterze występował pod Aleksandrią. Rozumiem, że „lądowi’ wielbiciele Napoleona nie są w stanie odróżnić slupa od okrętu szóstej rangi, ale moździerzowce jednak powinni. Najciekawsza jest tu jednak informacja o klasie liniowca Theseus – autor zatem wie, że chodziło o 74-działowiec, ale gdy ten sam okręt przechodzi pod komendę Smitha, zmienia klasę na 80-działową (str.293), by dobitniej uwypuklić skalę rzekomych „zaniedbań” brytyjskiego komodora. Tu już jest kamyczek także do ogródka wydawcy, który nie wychwycił takich oczywistych nonsensów, nie jedynych zresztą na tej stronie.

Następnie czytamy, że komandora Thomasa Troubridge’a (no, może raczej tak powinniśmy byli przeczytać, ale to szczegół) zmienił w dowodzeniu Sidney Smith, „przybyły z Konstantynopola na liniowcu Tiger (74).” O powodach, dla których ten okręt nosił w brytyjskiej marynarce nazwę Tigre, nie Tiger, już pisałem. Jednak tu również mamy cudowne przekształcenie z 80-działowca (str.293) w 74-działowiec (str.307). W tym przypadku sprawa jest dużo bardziej skomplikowana niż przy zwykłym fałszu względem Theseusa, jednak czytelnikom pana Rogackiego (i jemu samemu) wystarczy zapewne informacja, że pod brytyjską banderą Tigre służył jako 80-działowiec.

Z kolei następuje (nadal str.307) wymienienie rozmaitych starć na Morzu Śródziemnym. Zaczyna się od prawdziwej perełki mimowolnego humoru. Czytamy, jak to „6 lutego 1799 r. w pobliżu Elby Anglicy utracili fregatę Proserpine (28).” Dowcip polega na nie rozróżnieniu nazw Elba (wyspa na Morzu Śródziemnym) i Elbe (niemiecka rzeka uchodząca do Morza Północnego, po naszemu Łaba). Tymczasem 28-działowa fregata Proserpine wyszła 28 stycznia z Great Yarmouth w rejs do Cuxhaven, z dyplomatą Thomasem Grenville udającym się z misją do Berlina; wpłynęła w ujście Łaby, gdzie utknęła na mieliźnie 1 lutego (nie szóstego), została skuta lodami i ostatecznie przez nie skruszona (chociaż wrak wciąż był dostępny 10 lutego). Mamy zatem informację na poziomie zarozumiałych magistrów, którym się wydaje, że „naukowość” pracy nie polega na rzetelności i rozległości badań, tylko na napuszonym stylu i upstrzeniu przypisami. Z pewnością pan Rogacki mógłby tu zamieścić przypis nie do jednej nawet pracy, ponieważ wiem, że nie on pierwszy popełnił tę komiczną pomyłkę.
W następnym zdaniu, którego fragment brzmi: „liniowiec Leviathan (74) wraz z fregatą Argo (44) zagarnęli hiszpańską fregatę Santa Teresa”, mamy tylko mało istotne nieścisłości (pomijam błąd gramatyczny). W rzeczywistości 74-działowiec Leviathan i dwupokładowy 44-działowiec Argo napotkały dwie hiszpańskie fregaty; ponieważ uciekający Hiszpanie się rozdzielili, Argo poszedł za fregatą Santa Teresa i zdobył ją samodzielnie (nie miało to żadnego praktycznego znaczenia, gdyż przewaga ogniowa brytyjskiego okrętu i tak była druzgocąca), zaś Leviathan rzucił się w nieudaną pogoń za fregatą Proserpina.
Podobnie w kolejnym zdaniu (już przełom stron 307/308) – ten Cormorant nie był slupem, tylko 20-działową jednostką 6 rangi (slupów nie zaliczano do żadnej rangi, a ich dowódcy mieli niższy stopień), zaś zniszczenie hiszpańskiej fregaty Nuestra Senora de Guadalupe (nie Guadelupe) miało miejsce 16 marca, nie 16 lutego.
Jednak dalsze akapity wprawiają w zdumienie – autor opisuje zdobycie 8 maja brytyjskich drobiazgów Fortune i Dame de Grace przez 18-działowy francuski bryg Salamine, a potem zdobycie 18 czerwca przez Anglików francuskich fregat „Alceste, Courageuse, Junon z korwetami Salamine i Alert” (naprawdę Alerte). Zaskoczenie polega na tym, że pan Rogacki zupełnie nie kojarzy obu epizodów z tak niby szczegółowo scharakteryzowanym rejsem kontradmirała Perrée’a!
CDN


Ostatnio zmieniony przez kgerlach dnia Czw 22:43, 03 Sty 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6202
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Śro 13:38, 26 Gru 2012    Temat postu:

Wyłącznie działaniom morskim poświęcony jest rozdział „Eskadra wiceadm. Bruix na Morzu Śródziemnym” (str.329-331). Zawiera tylko bardzo umiarkowaną liczbę błędów rzeczowych, chociaż – jak zwykle – także trochę opinii świadczących po raz kolejny o nieznajomości prawdziwych posunięć Brytyjczyków przez autora, który zamiast tego preferuje rozmaite anegdotki rozpowszechnione wśród Francuzów.
Wspomniane błędy rzeczowe:
„Stary liniowiec Cause” nazywał się naprawdę Causse, a został zwodowany zaledwie 7 lat wcześniej, bo 26.01.1792 w Wenecji. Inna sprawa, że należał do przestarzałej klasy 64-działowców, zaś jego budowa ciągnęła się szmat czasu. Nie ma znaczenia, jaką liczbę dokumentów z epoki z formą „Cause” mogliby tu pseudonaukowcy przywołać przypisem, ponieważ chodzi o nazwisko postaci historycznej, generała brygady.
„Stary liniowiec Dubois” został zwodowany w 1784, czyli w 1799 był młodszy lub w tym samym wieku, co 10 spośród liniowców walczących rok wcześniej pod Abukirem. Ale odnosi się do niego ta sama uwaga, co do Causse.
Nie istniał liniowiec Fromintin – chodzi o 64-działowiec Frontin. Znowu to nazwisko poległego oficera, więc żadne „naukowe” przypisy tego nie zmienią.
Nie istniał liniowiec Giullaume Tell – to 80-działowy okręt Guillaume Tell.
W Ankonie nie mógł w 1799 stać liniowiec Hoche, ponieważ już w 1798 został zdobyty przez Brytyjczyków i służył odtąd w Royal Navy pod nazwą Donegal. Inny okręt liniowy, być może nazwany przez Francuzów w 1797 Hoche (64-działowiec zdobyty wtedy na Wenecjanach), już w grudniu 1797 został przez nich spuszczony w Wenecji na dno, więc do Ankony mógłby się dostać jedynie czołgając samodzielnie po dnie, co jest bardzo mało prawdopodobne. W rzeczywistości chodziło o 64-działowiec Stengel.
Nie było liniowca Harpe – ten 74-działowiec zdobyty w 1797 na Wenecjanach nosił nazwę La Harpe, w której „La” nie jest rodzajnikiem określającym panią Harpe, tylko integralnym członem nazwiska generała dywizji poległego we Włoszech.
Cztery liniowce Duckwortha nie znajdowały się „na Majorce” (str.330), tylko stacjonowały w Port Mahon, a tak się składa, że to akurat Minorka.
Nie było „Keitha Elpfistone’a” (str.331 wiersz 10 od góry), ani nawet „Keitha Elphistone’a” (str.331, wiersz 6 od góry i dwa razy na str.330), tylko wiceadmirał George Keith Elphinstone, baron Keith. Wiem, że to tylko jedna literka, ale to tak, jakbym ja na zmianę pisał o autorze: pan Rogalski, pan Rogucki.
Nie żył wtedy „adm. Bridport Hood”. „Bridport” to ani imię, ani człon nazwiska. Adm. Alexander Arthur Hood został w 1794 baronem Bridport. Odtąd występował po prostu jako lord Bridport, nigdy – Bridport Hood.

A teraz o anegdotach – niezwykle nośna jest opowiastka o „kutrze Rebecca, specjalnie wysłanym w morze przez Francuzów” z fałszywymi dokumentami mówiącymi, jakoby mieli oni zamiar zaatakować Irlandię. Bruix mógł się wymknąć z Brestu, „ponieważ blokujący Brest adm. Bridport Hood uwierzył” w te informacje. Francuskie opracowania ją uwielbiają, gdyż pokazuje wystrychnięcie na dudków „zarozumiałych Anglików przez sprytnych Francuzów”. Kiedyś na tę historyjkę dał się nabrać także Paweł Wieczorkiewicz, szeroko ją opisując i komentując. Póki „naukowi” historycy i amatorzy historii będą bardziej myśleć o liczbie przypisów, niż o rzetelności badań, anegdota zostanie powtórzona jeszcze nieskończoną ilość razy. Tymczasem warto wiedzieć, jak wyglądały fakty w oparciu o dokumenty i DATY.
Rankiem 25 kwietnia lord Bridport ujrzawszy w Breście 18 liniowców gotowych do wyjścia, przy wietrze korzystnym dla Francuzów, przestraszył się i cofnął ze swoimi liniowcami na pozycję 12 mil na południowy zachód (ku zachodowi) od Ouessant, skąd wysłał pilne żądania wsparcia. Korzystając z tego wiceadm. Bruix wyszedł ze swoją flotą z Brestu w nocy z 25 na 26 kwietnia. Zaś dopiero 27 kwietnia w pobliżu Ouessant brytyjski kuter Black Joke zdobył francuski lugier Rebecca z tym fałszywymi depeszami. Francuzi przez wiele dni szwendali się po morzu, by „paść ofiarą”, ale jak na złość ślamazarna blokada Bridporta nie była w stanie ich wykryć. Kiedy więc w końcu im się udało, i tak już było „po ptakach”. Brytyjski admirał faktycznie uwierzył w sfałszowane papiery, mimo że powinna mu dać do myślenia dziwna okoliczność, iż francuski dowódca lugra podczas trwającego 4 godziny pościgu (dla zachowania pozorów uciekał) nie znalazł chwilki czasu, by wyrzucić za burtę tak tajne dokumenty. Tym niemniej Bridport nie cofnął się pod irlandzki przylądek Clear z powodu tych depeszy (one go jedynie utwierdziły w słuszności własnych poczynań), tylko zgodnie ze stałymi rozkazami admiralicji. Brytyjczycy, ciągle obawiający się powstania w Irlandii, nakazywali automatyczną osłonę podejść do wyspy w razie wymknięcia się floty przeciwnika z Brestu. W sumie Francuzi istotnie „wykiwali” Brytyjczyków (nie ostatni raz podczas wyprawy Bruixa), ale akcja dezinformacyjna lugra Rebecca bardzo niewiele się do tego przyczyniła.

Dość zabawnie, przez nadmierną zwięzłość, wyszedł autorowi opis spotkania zespołów Bruixa i Keitha pod Kadyksem. Francuski wiceadmirał miał pod swoimi rozkazami 25 liniowców, a w porcie stało 17 liniowców hiszpańskich. Lord Keith, znajdujący się między siłami sojuszników, miał w tym momencie tylko 16 liniowców. Gdyby wojna morska w epoce żaglowców wyglądała tak, jak w czasach parowców, brytyjski wiceadmirał powinien zostać zmiażdżony. Tymczasem, zdaniem pana Rogackiego, „Bruix..., korzystając z burzliwego morza, umknął dalej”! Czyli Francuz potrzebował szczęśliwych okoliczności, by z 25 liniowcami własnymi i przy możliwej współpracy 17 liniowców sojuszników, „umknąć” przed szesnastoma liniowcami Brytyjczyka! Jak taki opis mógł wyjść spod pióra frankofila! Hańba, tylko dezaprobata Napoleona dla Bruixa usprawiedliwia autora. W rzeczywistości sprawa wyglądała oczywiście troszkę inaczej. Bruix zamierzał jak najbardziej skorzystać z fantastycznej okazji, jaką los zdawał się mu nadarzać, zwłaszcza że i tak chciał zawinąć do Kadyksu. Francuskie okręty już szykowały się do bitwy, kiedy bardzo wzmógł się zachodni wiatr. W takich okolicznościach atak w kierunku zawietrznego brzegu byłby szalenie ryzykowny, a szanse na równoczesne wyjście choćby części Hiszpanów zmalały do zera. Niewprawne załogi Bruixa miały dość roboty z utrzymaniem własnego bezpieczeństwa. Gdy wiatr przeszedł w sztorm, zapanował chaos, a w tej sytuacji ewentualna bitwa z eskadrą Keitha musiałaby się skończyć klęską. Francuski dowódca po ponownym sformowaniu szyków bardzo roztropnie skorzystał z burzliwego morza, by oderwać się od przeciwnika, czyli faktycznie ostatecznie „umknął”, jednak w znacząco innych okolicznościach!

Drobny akcent morski pojawia się na str.336-340, w postaci opisu ucieczki Bonapartego z Egiptu do Francji. Ponieważ pan Rogacki raz nazywa okręt La Revanche awizem, a raz „statkiem”, ponadto na str. 337 pojawia się - po raz pierwszy i ostatni - „przygotowany do podróży statek La Venetiénne”, warto może przyjrzeć się bliżej, jakie jednostki wchodziły w skład małej eskadry towarzyszącej generałowi płynącemu na 40-działowej fregacie Muiron. Była to bliźniacza fregata Carrére (obie ex-weneckie), 1-działowa feluka (pół-szebeka) Revanche oraz jeszcze jedna mała jednostka (pół-szebeka), której nazwę trudno ustalić wobec sprzeczności w źródłach (Indépendant, Fortune?).
Dżerma Vénitienne (nie Venetiénne) nadawała się tylko do pływania po Nilu, i na nim pozostała.
Anegdotycznie potraktowany opis rejsu na pewno fajnie się czyta laikom, chociaż „obracanie dziobów okrętów ku wybrzeżom Europy” czy przemykanie „w nocy, ze zgaszonymi światłami przez kordon angielskich okrętów patrolowych” przekracza moją cierpliwość dla naiwności. Nie ma to jednak znaczenia. Natomiast fragment o braku możliwości dostania się do Tulonu: „I znowu angielskie patrolowce. Nie sposób przerwać się do Tulonu. A więc – do Fréjus!” (str.340), jest raczej nieścisły. Bonaparte rzeczywiście wylądował we Fréjus 9 października, ale cała jego eskadra bezpiecznie zawinęła do Tulonu już trzy dni później, więc motywy były zapewne trochę inne.

Niewielkie wzmianki dotyczące działań morskich rozrzucone też zostały po innych rozdziałach.
Na str.349 autor wraca do poczynań Brytyjczyków na Morzu Czerwonym w sierpniu 1799, ani słowem nie wspominając, że już je raz opisywał na str.206-208. Mogę zrozumieć konieczność ponownego nawiązania do tych wydarzeń, lecz czemu po prostu nie przywołać wspomnianych stron? Czyżby sam autor miał ten wątek za nowy?
Pan Rogacki, który całym sercem przejął ówczesną nienawiść generała Bonaparte do Sidneya Smitha, nie darowuje żadnej okazji, by „przysolić” brytyjskiemu komodorowi, czy ma to jakikolwiek sens, czy nie. Ja jednak daruję sobie komentowanie tych dalszych dywagacji, o ile nie dowodzą one po raz kolejny zupełnego braku oczytania autora w angielskich dokumentach, dotyczących politycznej strony poczynań Smitha. Na str.353 czytamy o liście wysłanym 26 października 1799 do generała Klebera: „W dalszej części listu, [Smith] przejawiając swój intrygancki charakter i podnosząc swoje znaczenie, pisał: Jestem jednocześnie pełnomocnym posłem Jego Brytyjskiej Wysokości, którego mam honor reprezentować, i dowódcą eskadry krążowniczej Lewantu. W odniesieniu do pierwszej funkcji żadne rozmowy bez mojego udziału nie mogą się odbyć, w odniesieniu do drugiej – bez mojej zgody żaden ruch, ani wiadomość na morzu nie mogą mieć miejsca...” Jak z tego wynika, autor książki absolutnie nic nie wie o bliskowschodniej misji Sidneya Smitha. Komodor od października 1798 RZECZYWIŚCIE PEŁNIŁ rządową funkcję posła pełnomocnego przy tureckiej Porcie i RZECZYWIŚCIE BYŁ dowódcą brytyjskiej eskadry na Bliskim Wschodzie. Gdzie więc to „podnoszenie znaczenia”?! A jeśli autorowi chodziło o przesadzone zapewnianie o szczelności blokady, to czyż KAŻDY dowódca nie stara się – przystępując do negocjacji – podkreślić jak najlepiej przewagę swojej pozycji i niedostatki sytuacji przeciwnika? I cóż jest „intryganckiego” w przypominaniu o układzie Turków z Brytyjczykami i reprezentowaniu przez nich wspólnego frontu?! Bonaparte jeszcze w chwili podjęcia decyzji o ucieczce z Egiptu próbował przekonać władze w Turcji o sensowności zawarcia z nim pokoju i pogodzenia się z utratą prowincji, próbując wbić klin między swoich wrogów. Można się więc spodziewać, że pan Rogacki określi jego list do Jussufa Paszy jako „ujawniający intrygancki charakter francuskiego generała”. I co czytamy na str.336? Otóż Bonaparte „dał w tym liście mistrzowski pokaz dyplomacji i wyczucia..., pomimo całej swojej maestrii list ten...”. Z całą pewnością autorowi zabrakło wyczucia w wychwalaniu ulubionego bohatera przy obrzucaniu kalumniami bohatera nielubianego, kiedy obaj działali dość podobnie i w podobnych sytuacjach.
Zdania o punktach zaproponowanego traktatu zostały znowu specjalnie tak złośliwie spreparowane, aby uderzyć w Smitha. Dowiadujemy się bowiem, że „Oczywiście tak rozległe żądania nie mogły być przez Sidneya Smitha ratyfikowane. Musiały zostać przekazane osobom w pełni kompetentnym” (str.354). Pan Rogacki udaje, że nie rozumie znaczenia słowa „ratyfikacja”, byle tylko po raz n-ty przyczepić komodorowi opinię „niekompetentnego”, którą pozwala czytelnikowi tłumaczyć sobie („oczywiście”) na różne sposoby.
Natomiast z pewnością faktem jest, że autor zupełnie nie wie, na czym polegała rzeczywista złożoność sytuacji Sidneya Smitha, zawiniona przez brytyjski rząd. Komodora wysłano z Wielkiej Brytanii z WSZELKIMI PEŁNOMOCNICTWAMI do zawierania podobnych układów, które – rzecz jasna – i tak musiały być „ratyfikowane” przez gabinet, a nie przez podpisującego. Tyle tylko, że Sidney Smith pozostawał oficerem marynarki wojennej w służbie czynnej. W rezultacie jako poseł pełnomocny, czyli przedstawiciel rządu, mógł wydawać rozkazy admirałom – hrabiemu St Vincent i Nelsonowi, ale jako komandor podlegał im w hierarchii służbowej! Nikogo to nie cieszyło i prowadziło do ostrych konfliktów. Na dodatek czas pracował na niekorzyść Smitha. W chwili, gdy pod Aleksandrią rozpoczynała się wstępna wymiana zdań na temat umowy nazwanej potem konwencją z El Arisz, rząd w Londynie był już przekonany o rozpaczliwej sytuacji Francuzów w Egipcie i o konieczności żądania bezwarunkowej ich kapitulacji. Nikt nie brał pod uwagę pełnomocnictw udzielonych Smithowi dokładnie rok wcześniej, w kompletnie innych okolicznościach (kiedy panował strach przez zagrożeniem dla Indii). Nikt też nie przypuszczał, że komodor zechce właśnie teraz zabawić się w pokojowego dyplomatę. Nie widziano więc potrzeby odwoływania niczego, tylko po prostu rozkazano dowódcom floty brytyjskiej na Morzu Śródziemnym (lordowi Keith i kontradm. Nelsonowi), by nie przystawali na nic mniejszego niż bezwarunkowa kapitulacja armii francuskiej w Egipcie. Tym samym pełnomocnictwa i status dyplomatyczny Smitha zostały cofnięte de facto, o czym on jednak jeszcze nie wiedział. Historia pokazała, że Sidney Smith nieporównanie lepiej oceniał sytuację, niż Nelson, Keith i gabinet londyński razem wzięci, ale mniejsza z tym. Niewątpliwie jego chęć do zapewnienia szybkiego i pokojowego wyjścia armii generała Klebera z Egiptu wynikała w równej mierze z lepszego osądu, jak z osobistej ambicji uczynienia czegoś „wielkiego”. Nie ulega też kwestii, że zdawał sobie sprawę z całkowicie przeciwstawnej opinii i przeciwstawnych rozkazów Nelsona. Tymczasem, o czym pan Rogacki - skoncentrowany na relacjach francuskich - także nie może wiedzieć, Smith otrzymał w tej sprawie dodatkową ZACHĘTĘ ze strony nowego najwyższego rangą „ambasadora nadzwyczajnego” przy Porcie, lorda Elgina. Dotarł on do Konstantynopola w listopadzie 1799. Bardzo pouczające będzie poznać treść jego listów do Smitha. Czytamy w nich: „Mam całkowite upoważnienie, aby w tej sytuacji zawrzeć z Wielkim Wezyrem każde porozumienie, które może przysłużyć się do wyrwania tureckich prowincji z rąk francuskich żołnierzy”. Nalegał na komodora, by ten dalej negocjował i dodawał: „W tej godnej pożałowania sytuacji, czuję się podwójnie powołany do rekomendowania wszelkich możliwych środków, które mogą pomóc w wyrzuceniu Francuzów z Egiptu.” Kiedy zatem Smith doprowadził do podpisania (24 stycznia 1800) konwencji, był całkowicie przekonany, że postąpił najlepiej jak mógł i wysyłając raport Nelsonowi oczekiwał pochwał. Doznał więc szoku, gdy 20 lutego otrzymał na Cyprze list od lorda Keitha, informujący go o całkowitej odmowie przestrzegania postanowień konwencji. Oczywiście ani Nelson ani Keith „nie byli w pełni kompetentni”, używając języka pana Rogackiego, do żadnej ratyfikacji, tylko przekazywali stanowisko brytyjskiego rządu. Tymczasem lord Elgin pozbył się na dworze sułtana prawie wszystkich ludzi zaangażowanych kiedyś przez braci Smith i odwrócił o 180 stopni swoje poglądy na sytuację. Wynikiem wszystkich tych posunięć było zerwanie traktatu, klęska Turków i pośrednio klęska Brytyjczyków, a przynajmniej ich polityki.
Pan Rogacki nie czytał pierwszych listów lorda Elgin do Smitha, nie wie, jak wyglądała reakcja rządu brytyjskiego już po otrzymaniu wieści o podpisaniu konwencji z El Arisz, nie zna treści listu z gratulacjami, jaki 30.03.1800 wysłał do Smitha pierwszy lord admiralicji, hrabia Spencer, łatwo mu więc przychodzi formułowanie takich fałszywych twierdzeń, jak (str.357): „Wyszło bowiem na jaw, że Sidney Smith nie miał żadnych prerogatyw do rozmów na tak poważnym szczeblu” i podrwiwanie, iż gdy Sidney Smith otrzymał nowe instrukcje, to „powiadomił Klebera o nieoczekiwanej, jak to określił, zmianie sytuacji.” Zaślepienie autora niechęcią do postaci komodora jest tak wielkie, że chociaż słusznie pisze o zawiadomieniu francuskiego generała „niezwłocznie”, nie umie wyciągnąć z tego żadnych wniosków. Tymczasem fakt miał wielkie znaczenie. Kleber już zaczął oddawać rozmaite ważne punkty Turkom, zwijał linie obronne w przygotowaniach do ewakuacji. List od Keitha wyjaśniający nowe stanowisko Brytyjczyków otrzymał dopiero 13 marca. Sidney Smith mógł łatwo udać po 20 lutego, że to już nie jego sprawa i właśnie tego oczekiwali od niego zwierzchnicy oraz Turcy. Każdy dzień zwłoki oznaczał pogorszenie sytuacji Klebera i oszukańcze korzystanie jego przeciwników z postanowień nie ratyfikowanej konwencji. Brytyjski komodor zrobił wszystko, co w jego mocy, by zmniejszyć ten skutek, stawiając honor oficerski ponad zyskiem. Pan Rogacki najwyraźniej albo nie ma pojęcia o zdaniu Napoleona na ten temat, albo celowo je pomija. A przecież były cesarz mówił: „Sidney Smith wykazał wielkie poczucie honoru informując Klebera o odmowie lorda Keith w sprawie konwencji z El Arisz. Gdyby opóźnił to o 24 godziny, Kleber oddałby [dalsze] forty Turkom i mógłby zostać zmuszony do poddania się...Pomimo tego, że Sidney Smith źle traktował mnie, nadal miałbym przyjemność, gdybym się z nim spotkał...Ma on pewne dobre kwalifikacje i, jako starego wroga, chętnie bym go zobaczył”. No ale cóż, jak się poczyni pewne założenia wstępne, to nawet zdanie uwielbianego cesarza nie może powstrzymać od wylewania pomyj połączonego z dezinformacją (chociaż nie wątpię, że ta ostatnia jest niezamierzona).

Na str.378 mamy super krótką wzmiankę o tym, że Anglicy opanowali (w okolicach początku kwietnia 1800, jak można się domyślać) desantem Suez i już znacznie dłuższy opis ich dzielnego wyparcia przez Francuzów „mimo braku przewagi”. Próżno szukać tam nazw okrętów, więc epizod można by pominąć przy rozpatrywaniu wątków morskich. Jednak desant nie mógł być powietrzny, więc tylko dla porządku dodam, że mały oddział brytyjskich wojsk indyjskich pod dowództwem podpułkownika Murraya został wysadzony głównie z 50-działowca Centurion.

Sporo morskich akcentów, aczkolwiek przedstawionych nadzwyczaj lapidarnie, przynosi rozdział „Oblężenie i kapitulacja Malty” (str.385-389). Nie ma tu za wiele błędów rzeczowych (chociaż znowu musimy potykać się o tego Keitha Elphistone’a, zamiast Elphinstone’a). Zatem w skrócie:
- brytyjski 74-działowiec nazywał się Audacious, a nie Audacius;
- neapolitańska fregata 40-działowa nosiła nazwę Sirena, nie Sirene;
- brytyjski 74-działowiec nazywał się Alexander, a nie Alexandre;
- francuskie fregaty Diane (44) i Justice (44) nie usiłowały w końcu sierpnia 1800 dotrzeć na Maltę, tylko wręcz przeciwnie – uciec z niej!!! Kiedy więc „udało się to tylko Justice”, to nie dlatego, że weszła do La Valetty, by za parę dni wpaść w ręce Brytyjczyków po kapitulacji francuskiego garnizonu na początku września, ale dlatego, iż przedarła się do Tulonu!

Pan Rogacki w tym rozdziale pomija wprawdzie uzbrojenie wszystkich wymienianych jednostek, jednak wzorem innych historyków „lądowych” zabawia się w dodawanie armat obu stron przy opisie starcia 80-działowca francuskiego Guillaume Tell z brytyjskimi liniowcami Foudroyant oraz Lion i fregatą Penelope, z czego wychodzi mu stosunek 80:180. Historycy ci zapewne nigdy nie zrozumieją, że: a) w epoce napoleońskiej klasa okrętu wyrażona nominalną liczbą dział miała się na ogół nijak do rzeczywistego uzbrojenia; b) w walce na morzu liczył się już wtedy przede wszystkim wagomiar dział, a nie ich liczba; c) odporność burt liniowca na ostrzał była niebotycznie większa od odporności burt fregaty, więc przy starciu takich jednostek porównywanie liczby dział to kompletny nonsens.
Przyjrzyjmy się więc, jak to wyglądało naprawdę. Francuski 80-działowiec Guillaume Tell miał tonaż 2265 ton, był więc o 203 tony większy od największego spośród swoich oponentów, 80-działowca Foudroyant, aż o 887 ton większy od 64-działowca Lion i o 1219 ton od 36-działowej fregaty Penelope. Ta ostatnia, jak widać przeszło dwukrotnie mniejsza od francuza, stawiała mu opór przez długi czas samotnie, aby liniowce zdążyły nadejść. One też nie mogły walczyć równocześnie, ponieważ Lion znajdował się dużo bliżej i pierwszy dopadł przeciwnika. Po zaangażowaniu się w walkę poniósł takie straty i doznał takich uszkodzeń, że musiał się czasowo wycofać, a do samotnej walki przystąpił Foudryant. Po około dwóch godzinach Brytyjczycy skoncentrowali jednak wszystkie trzy jednostki, więc Guillaume Tell zmuszony by walczyć z nimi równocześnie. Czas na uzbrojenie: francuski okręt (po zdobyciu największy dwupokładowiec w Royal Navy!) niósł 30 dział 36-funtowych, 32 działa 24-funtowe i 28 dział 12-funtowych, czyli łącznie 90 dział, a nie 80, jak wydaje się pasjonatom dodawania armat w bateriach lądowych. Brytyjski liniowiec Foudroyant miał 30 dział 32-funtowych, 32 działa 24-funtowe, 18 dział 12-funtowych, 2 karonady 32-funtowe i 6 karonad 18-funtowych, czyli łącznie 88 sztuk, a nie 80. Okręt Lion niósł 26 armat 24-funtowych, 26 armat 18-funtowych, 12 armat 9-funtowych, 2 karonady 24-funtowe i 6 karonad 18-funtowych, czyli łącznie 72 działa, a nie 64. Fregata Penelope miała w tym czasie 26 dział 18-funtowych , 10 dział 9-funtowych i 8 karonad 32-funtowych, czyli razem 44 działa i karonady, nie 36. Gdyby to wszystko dodać (ale takie działanie jeszcze musiałoby mieć sens, a nie ma) wyszedłby stosunek 90:204, nawet minimalnie (na trzecim miejscu po przecinku) „lepszy” w znaczeniu, które pragnąłby mu nadać autor. Rzecz jednak w tym, że traktowanie okrętowych dział 36-funtowych na równi z 9-funtowymi jest dla przełomu XVIII i XIX w. kompletną bzdurą, taką samą jak dodawanie do siebie liczb określających klasę okrętów, a nie faktyczne uzbrojenie.
Oczywiście proszę wziąć pod uwagę, że – w przeciwieństwie do niektórych wielbicieli Napoleona – ja nie napisałem powyższego sprostowania, by w jakikolwiek sposób obniżyć heroizm obrony okrętu Guillaume Tell. Ta obrona była rzeczywiście wspaniała (w walce w epoce żaglowej liczyły się nie tylko działa, lecz liczebność i stan załogi, zestrzelone lub stracone w innych okolicznościach drzewca - decydujące o możliwościach manewrowych itp.), a Francuzi zasłużyli na najwyższe wyrazy uznania i takie ich spotkały także ze strony Brytyjczyków. Dodawanie nonsesownych i fałszywych zestawień zupełnie nie było i nie jest do tego potrzebne.

Stanowczo protestuję przeciwko zdaniu: „W sierpniu w La Valetcie zjedzono koty, szczury i wszelkie inne paskudztwo nadające się do spożycia”. Moje ukochane koty już nie żyją, ale podejmuję się w ich imieniu osobiście wydrapać oczy autorowi w przypadku, gdybyśmy się przypadkiem spotkali.

Sprawy morskie w naturalny sposób dominują w podrozdziałach „Próby przerwania morskiej blokady Egiptu” oraz „Lądowanie Anglików na Abukirze” (str.397-403). Byłyby to całkiem porządne i bardzo ciekawe opisy – jak zresztą zawsze, gdy pan Rogacki nie natrafia akurat na znienawidzonego Sidneya Smitha – gdyby autora nie podkusiło podzielić się z czytelnikami swoją wiedzą na temat konstrukcji, uzbrojenia i własności żeglarskich okrętów, do czego naprawdę nie ma kwalifikacji. Czytamy więc, jak to „W czerwcu 1800 r. wyruszyły z Tulonu dwie fregaty La Justice i Egyptiénne (po 300 ludzi załogi) załadowane 700 żołnierzami, bronią i amunicją. Obie szczęśliwie dotarły do Aleksandrii. Warto tu podkreślić, że Egyptiénne była fregatą nowej konstrukcji inż. Forfait. Cechowały ją znakomite właściwości żeglowne, a uzbrojona była w 44 działa 24-funtowe. Przewyższała walorami technicznymi wszystkie fregaty angielskie”.
Niestety ten zestaw kompletnych bzdur jest jednym z ulubionych kawałków rozpowszechnianych wśród laików (nie tylko frankofilów). Pominę tutaj roztrząsanie faktu gramatycznego, że w tym przypadku sens ma tylko pisanie o La Justice i L’Egyptiénne (z rodzajnikami) albo o Justice i Egyptiénne (bez rodzajników). Nie zamierzam też przywiązywać nadmiernej wagi do prawidłowego zapisu nazwy tej drugiej fregaty – w istocie Égyptienne (nie Egyptiénne), bowiem ortografia początków XIX w. daleka była od jednoznaczności – co nie usprawiedliwia notabene ani niechlujstwa ani przekręcania.
Lecz trudno już przejść do porządku nad jawnymi fałszami (w pełni zdaję sobie sprawę, że nie autor tej książki je wymyślił, ale powtarzanie cudzych błędów bez weryfikacji w poważnych źródłach też jest błędem). Konstruktorem fregaty Égyptienne był François Caro, a nie Pierre-Alexandre-Laurent Forfait. Rozpowszechniana w dyletanckich książkach i na dyletanckich stronach internetowych brednia bierze się zapewne z faktu, że Forfait zaprojektował w 1794 pierwsze w marynarce francuskiej fregato-korwety niosące działa 24-funtowe na pokładzie głównym. Lecz poza tym wagomiarem armat nie miały one z typem Forte (do którego należała Égyptienne) NAJMNIEJSZEGO ZWIĄZKU. Nie wymagam już dociekliwości w odszukaniu planów i umiejętności ich odczytania, ale wystarczy porównać podstawowe dane – te pierwsze miały 700 ton nośności i 1071-1200 ton wyporności, a te drugie – 1012 ton nośności i 2042-2062 tony wyporności!!!
Odnośnie „nowej konstrukcji”, to Égyptienne została zaprojektowana niemal dokładnie w tym samym czasie, co fregata Justice znakomitego konstruktora Jacquesa-Noëla Sané.
Égyptienne nie miała „znakomitych właściwości żeglownych”, chociaż jej właściwości były istotnie bardzo dobre. Rozwijała duże prędkości, zwłaszcza przy spokojnym morzu, i dobrze trzymała się wiatru. Przy silnych wiatrach była zwrotna i słuchała steru, ale przy słabym wietrze sprawiała kłopoty podczas manewrowania. Silnie, chociaż łagodnie się kołysała. Dzięki wielkiemu kadłubowi nie stwarzała problemów pod względem ładowności. [To dane z raportów żeglarskich, a nie zestaw nic nie znaczących przymiotników z prac entuzjastów zabawiających się kolorowymi wykresami z Excela dla zdobycia stopni naukowych].
Nie bardzo wiem, co miałyby w tym kontekście (czyli po opisaniu już właściwości „żeglownych”) oznaczać „walory techniczne”, którymi Égyptienne jakoby „przewyższała wszystkie fregaty angielskie”. Być może autor zna się na technice lepiej ode mnie i słyszał o jakichś terminach, pozostających dla mnie tajemnicą. Tym niemniej, zachowując całą skromność szeregowego (nie-shabilitowanego) doktora nauk technicznych, chciałbym zauważyć, że francuska fregata miała bardzo słabą konstrukcję, więc utrzymanie jej w służbie (pod brytyjską banderą) kosztowało krocie, co zmusiło już w 1806 (mimo takich zalet żeglarskich i wielkości) do wycofania jej do rezerwy i wkrótce przekształcenia w hulk, a admiralicję do rezygnacji z pomysłu wzorowania na niej nowych fregat brytyjskich.
Być może autorowi chodziło tak naprawdę o rzekomo unikalne uzbrojenie. Byłoby ono rzeczywiście frapujące, gdyby istotnie przedstawiało się tak jak w książce. Niestety, z zestawienia faktów, że chodziło o fregatę nominalnie 44-działową i że na pokładzie głównym miała 24-funtówki, nie wynika bynajmniej, że uzbrojono ją kiedykolwiek w 44 działa 24-funtowe, jak wydaje się autorowi (i rzeszy piszących przed nim!). W rzeczywistości Égyptienne nosiła pierwotnie 30 dział 24-funtowych i 20 dział 8-funtowych, stopniowo uzupełnianych haubicami i karonadami do ogromnej liczby 58 sztuk. W styczniu 1801 uzbrojenie ograniczono do 28 dział 24-funtowych, 16 dział 8-funtowych i 4 haubic 36-funtowych. Fregata ta nie miała więc nigdy więcej niż 30 dział 24-funtowych (co i tak tworzyło niezwykle silną artylerię). Czy chociaż pod tym względem „przewyższała wszystkie fregaty angielskie”? W czerwcu 1800 r. maksymalny ciężar salwy burtowej Égyptienne wynosił 560 funtów. Brytyjczycy mieli wtedy w służbie trzy fregaty dysponujące salwami burtowymi 609, 641 i 692 funty!!! Bezpośrednio niczego to jeszcze nie przesądza, ani nie deprecjonuje wartości Égyptienne, jednak wskazuje na niebezpieczeństwo ośmieszania się przy przepisywaniu materiałów propagandowych.

Opis walki francuskiej fregaty Africaine z brytyjską fregatą Phoebe (pan Rogacki dyskretnie przemilcza nazwę tej ostatniej), jest cokolwiek osobliwy, bowiem autor robi z ulubionych przez siebie Francuzów niedojdy i idiotów. Tymczasem ogromne straty po stronie francuskiej wynikały nie z głupoty dowódcy czy kompletnej nieudolności kanonierów, tylko z faktu stłoczenia na pokładach blisko 400 żołnierzy, którzy przeszkadzali w obsłudze dział i stanowili znakomity cel dla nieprzyjacielskich kul. Nie wiem, skąd pochodzi (źródłowo) informacja o braku jakichkolwiek strat po stronie brytyjskiej i nie trafieniu ani jednej kuli z Africaine, ale oficjalny raport dowódcy Phoebe mówił o jednym zabitym i 13 rannych – być może powystrzelali się sami świętując zwycięstwo.

Na str.398/399 mamy charakterystykę poczynań francuskiej eskadry wiceadm. Ganteaume’a, która wyszła z Brestu 13.01.1801, kierując się na Morze Śródziemne. Jak zwykle zacząć trzeba od działań edytorskich.
Fregata Bravoure nie nazywała się raz tak, a raz Bravour, tylko stale nosiła tę pierwszą nazwę.
Nie było w Royal Navy żadnego adm. Warrena Borlase’a. Warren to nazwisko, nie imię, zaś Borlase to drugie imię, czy przydomek, jak to woli. John Borlase Warren, o którego tu chodzi, miał w styczniu 1801 stopień kontradmirała.
Oczywiście jak zawsze spotykamy Elphistone’a, zamiast Elphinstone’a.
Francuzi nie mogli 10 lutego „dopaść 14-działowego brygu Sprifthy”, bowiem Royal Navy nigdy nie miała jednostki takiej nazwy. W tej sytuacji musieli się, biedacy, zadowolić kutrem Sprightly.
Opisy starć fregat czy powodów zawinięcia Ganteaume’a do Tulonu, są jak zwykle bardzo anegdotyczne i „francuskie”, ale daruję sobie komentowanie – może istotnie tak je w niektórych kręgach we Francji widziano, chociaż robienie z francuskiego dowódcy głupka jest niezgodne z opracowaniami brytyjskimi. No, ale skoro wg wielbicieli Napoleona „angielscy autorzy kłamią”, to widocznie Ganteaume rzeczywiście popełnił te „kardynalne błędy” – nie będę czytelnikom mieszał w głowach.

Na str.403 autor nagle postanowił uzupełnić nazwy okrętów (brytyjskich) o działa określające ich klasę, co samo w sobie jest bardzo chwalebne, lecz nie wyszło zbyt fortunnie.
Foudroyant i Tigre (nie Tiger) istotnie klasyfikowano jako 80-działowe, ale Ajax był 74-działowcem.
Anglicy nie mieli liniowca Minotaure, tylko Minotaur.
Na str.422 eskadra Ganteaume’a spotyka i zdobywa brytyjski liniowiec Swiftsure, który dla większej chwały Francuzów nazywany jest „80-działowym”, lecz w rzeczywistości zawsze należał do grupy najmniejszych 74-działowców.

Ostatni „okrętowy” podrozdział książki, czyli „Bitwa morska pod Algeciras (6 lipca 1801 r.)” (str.434-439) jest niestety bardzo słaby i psuje wrażenie dość rzetelnego – jak na kogoś posługującego się materiałami tylko jednej strony konfliktu – podejścia do tych spraw. Wynikło to przede wszystkim z braku poskromienia chętki do oceny działań, które - z uwagi na nieznajomość możliwości taktycznych żaglowców - autor nie jest w stanie w pełni zrozumieć. A już kończące wszystko uogólnienia fatalnie dowodzą zapędzenia się na nie swoje poletko.
Zacząć trzeba jednak, jak zazwyczaj, od korekty nazw i klas okrętów oraz rang dowódców.
Mapki ze stron 435 i 437 przynoszą nam informację, że w eskadrze brytyjskiej walczyła jednostka o nazwie własnej Lugier (z dużej litery). Oczywiście w Royal Navy nigdy nie służył żaglowiec tej nazwy. Naprawdę chodziło o wynajmowany przez marynarkę lugier Plymouth, uzbrojony w 14 pukawek 3-funtowych.
Liniowiec rzekomo Cesar nazywał się Caesar i to właśnie on był jednostką flagową kontradm. Saumareza, a nie Venerable.
Liniowiec rzekomo Audacius miał nazwę Audacious.
Fregata rzekomo Tamisa nosiła nazwę Thames.
James Saumarez był wtedy kontradmirałem i to bardzo „świeżym” (ze stycznia 1801), a pierwszy stopień wiceadmiralski otrzymał dopiero w 1806. Nagminność tego błędu w literaturze francuskiej zdaje się wskazywać na dziwne mniemanie, że pokonanie wiceadmirała jest bardziej wartościowe niż zwycięstwo nad kontradmirałem.

A teraz błędy mniej oczywiste. W chwili, gdy do Saumareza krążącego w pobliżu Kadyksu dotarła wiadomość o liniowcach Linoisa pod Algeciras, rzeczywiście ruszył natychmiast na południe, ale nie jest prawdą, że „po drodze odłączył dla obserwacji ujścia rzeki Guadalkivir liniowiec Superbe (74 działa)...”. Pan Rogacki tak wierzy w swoje opracowania (chyba głównie w tę niemczyznę), że nie pofatygował się zerknąć do atlasu. A z niego dowiedziałby się, że gdyby Brytyjczycy po drodze spod Kadyksu mijali ujście rzeki Guadalquivir (Gwadalkiwir w wersji spolszczonej), to płynęliby do Londynu, a nie na Morze Śródziemne. W rzeczywistości 74-działowiec Superb (a nie Superbe) został odesłany razem z brygiem Pasley na północ (we wspomnianej misji) dużo wcześniej. Teraz Saumarez wysłał po nich fregatę Thames, aby sygnałami przekazała rozkaz natychmiastowego dołączenia do reszty, a sam podążył ku Algeciras.
Skąd autor wie, co Saumarez miał w głowie lub na języku, gdy pisze, że zbliżał się ku celowi „czując już przedsmak bliskiego zwycięstwa” trudno zgadnąć, ale widocznie to konieczna konsekwencja przyjętego stylu. Ach ten „chrobot dartych żagli”...
Sam obraz bitwy nie jest nieprawdziwy, chociaż przez brak dostępu do poważnych materiałów angielskich został pozbawiony wielu istotnych szczegółów i przez to spłycony pod względem dramaturgii wydarzeń po obu stronach.
Pan Rogacki bez zająknięcia pisze o opuszczeniu bander przez dwa liniowce brytyjskie (Hannibala i Pompée), ponieważ cała jego relacja – nieistotne, czy bezpośrednio za opracowaniami francuskimi, czy pośrednio za niemieckimi, z kolei wykorzystującymi tylko francuskie – opiera się na relacji Linoisa. Ten istotnie taki złożył raport i z pewnością nie kłamał. Rzecz w tym, że mamy tu do czynienia z jednym z niezliczonych przypadków, gdy zniknięcie na chwilę na walczącym okręcie bandery, atakujący interpretowali jako sygnał poddania się, a obrońcy mówili o zestrzeleniu. Można o tym przeczytać nieskończoną ilość razy w relacjach z epoki żaglowców. Oczywiście polscy „znawcy epoki” wiedzą, że jak bandera została później, w sprzyjających okolicznościach, podniesiona z powrotem na okręcie francuskim, to na pewno była wcześniej tylko zestrzelona, a jak na okręcie brytyjskim – z pewnością opuszczono ją na znak poddania, bo „Anglicy kłamią”. Nie zamierzam stosować tu „logiki” symetrycznej i pozostawię kwestię bandery na Pompée nierozstrzygniętą.

Podsumowanie bitwy jest bardzo kiepskie. Pochwały dla Linoisa są jak najbardziej zasłużone (chociaż nie da się ukryć, że bardzo pomogło mu szczęście), ale już ocena skutków zawiera fałsze. W ostatecznym wyniku Brytyjczycy stracili tylko jeden okręt. Ten wyeliminowany z boju Pompée też przecież był tylko uszkodzony, a w Royal Navy przetrwał do 1817 r. Straty ludzkie były duże, zresztą po obu stronach (jak zwykle dla lepszego efektu pan Rogacki oblicza straty francuskie na podstawie raportów francuskich, za to brytyjskie na podstawie raportów... francuskich), ale tylko dwa okręty doznały istotniejszych uszkodzeń. Pomysł, że Saumarez powinien „opóźnić akcję na rzecz koordynacji działania” jest przezabawny – w tej epoce całkowicie wspólny atak bez względu na kierunek i siłę wiatrów oraz prądów mógłby się tylko udać po powiązaniu okrętów łańcuchami – to dopiero byłyby cudowny cel dla hiszpańskich baterii lądowych! Pozostaje jednak niezbitą prawdą, że brytyjski kontradmirał zlekceważył przeciwnika. Jest również prawdą, czego już autor nie dostrzegł, że nie docenił trudności nawigacyjnych na nieznanym sobie akwenie oraz aktywności i siły Hiszpanów.
Tym niemniej wniosek, że „Bitwa ta pozwala też postawić tezę, iż Anglicy lepiej sobie radzili na pełnym morzu, aniżeli przy brzegach, co w kwietniu tego roku potwierdziła bitwa pod Kopenhagą, a trzy lata potem nelsonowski atak na Boulogne. W pierwszym przypadku omal nie doszło do porażki, drugi zakończył się zupełnym fiaskiem” jest tak KURIOZALNY i zawiera tyle nonsensów, że nie sposób pozostawić go bez komentarza.
Autor zupełnie zapomniał, że przecież wśród pierwszych wielkich wydarzeń opisanych w jego książce jest bitwa morska pod Abukirem, stoczona PRZY SAMYM BRZEGU, w której Brytyjczycy odnieśli ogromne zwycięstwo!!! Saumarez miał nadzieję powtórzyć ten sukces Nelsona w zbliżonych, wydawałoby się okolicznościach.
Autor najwyraźniej nic nie słyszał o bitwie na redzie Baskijskiej, w której Brytyjczycy wybili przy brzegu połowę eskadry francuskiej, a wybiliby zapewne prawie całą, gdyby nie gnuśność adm. Gambiera.
Autor nic nie wie o niezliczonych akcjach, w której okręty brytyjskie wchodziły do francuskich portów, czy nawet w ujścia wielkich rzek, jako Loara, porywając okręty i niszcząc baterie lądowe. Nie wie o tak słynnych starciach flot, jak pod St Kitts w czasie wojny amerykańskiej (tuż przy brzegu), albo o bitwach u rozmaitych wysp w Indiach Zachodnich w różnych wojnach, także w czasach Napoleona.
Autor zapomniał (bo nie wierzę, że nie słyszał) o licznych rajdach Brytyjczyków w górę amerykańskich rzek w wojnie 1812-1814, z których jeden „uwieńczyło” spalenie gmachów rządowych w Waszyngtonie.
Przytoczenie zwycięskiej bitwy pod Kopenhagą z 2.04.1801 jest w tym kontekście absurdalne. Owszem, bitwa o mało co nie zakończyła się porażką, ale przecież nie dlatego, że „Anglicy gorzej radzili sobie przy brzegach”, tylko dlatego, że Duńczycy znajdowali się w znakomitej pozycji obronnej i wspaniale walczyli. W fatalnej sytuacji geniusz Nelsona plus błędy w naczelnym dowództwie obrony przyniosły świetny sukces, którego niemal na pewno nie uzyskaliby inni, ci „lepiej sobie radzący przy brzegach”.
Odwołanie się w końcu do niepowodzenia akcji łodziowej Nelsona pod Boulogne, okraszone na dodatek karygodnym błędem rzeczowym (akcja miała miejsce w sierpniu 1801, co w żaden sposób nie daje trzech lat po lipcu 1801), jest zupełnie śmieszne – jak można porównywać walkę, w której po żadnej stronie nie uczestniczył żaden prawdziwy okręt, a straty obu przeciwników wyniosły łącznie tuzin łodzi oraz 210 zabitych i rannych, z prawdziwą bitwą morską! I jeszcze formułować na tej podstawie zupełnie niepoważne uogólnienia!

Na zakończenie zaznaczam jednak, że celem mojej recenzji nie jest zniechęcenie kogokolwiek do kupowania czy czytania omawianej pracy. Książka pana Tomasza Rogackiego, napisana w bardzo wciągającym stylu (czasami nawet do przesady, ponieważ wychodzącym poza granice poprawności językowej, jak w zwrocie „nimb tajemnicy”), zawiera na 479 stronach masę szczegółowych opisów wielu istotnych i ciekawych kwestii oraz omówienie sporych ilości spraw mniej ważnych, ale za to bardzo nośnych anegdotycznie – jak np. życie seksualne Napoleona Bonaparte w Egipcie. Wątki morskie zajmują – licząc bardzo zgrubnie – w sumie około 90 stron. Zachowują właściwe proporcje i nie są z gruntu złe, tylko po prostu nieścisłe. Nie wypowiadam się zresztą w ogóle na temat ponad 80% tekstu, ponieważ nie mam do tego kompetencji (no, może z wyjątkiem historii naukowców w Egipcie, którą studiowałem zdaje się jeszcze przed urodzeniem się autora – sądząc po jego bardzo „młodych” zdjęciach w sieci). Oczywiście mógłbym zastosować genialną w swojej prostocie metodę, wymyśloną przez zupełnie kogo innego, w stylu „skoro Morrison o tym nie pisał, to tego nie było”, ale bałbym się zarówno ośmieszenia, jak naruszenia praw patentowych.
Poza tym trzeba pamiętać, że odpowiedzialnością za część błędów – np. nagminne opisywanie jednego okrętu wieloma różnymi nazwami, na każdej stronie trochę inaczej – musi się podzielić z autorem wydawnictwo. Zaś jednostronność spojrzenia będzie dla większości polskich czytelników stanowiła (z uwagi na „właściwy” wybór strony) tylko niezaprzeczalny WALOR.

Krzysztof Gerlach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Recenzje Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin