Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna www.timberships.fora.pl
Forum autorskie plus dyskusyjne na temat konstrukcji, wyposażenia oraz historii statków i okrętów drewnianych
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Załoga liniowca jako zbiorowość

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Artykuły tematyczne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kgerlach
Administrator



Dołączył: 20 Lip 2010
Posty: 6209
Przeczytał: 2 tematy


PostWysłany: Pią 16:47, 23 Lut 2024    Temat postu: Załoga liniowca jako zbiorowość

ZAŁOGA LINIOWCA ŻAGLOWEGO JAKO DOBRZE FUNKCJONUJĄCA ZBIOROWOŚĆ

Przed epoką automatyzacji każdy okręt lub statek obsługiwało stosunkowo wielu ludzi, a na żaglowcach sprzed czasów wprowadzenia mechanizacji byli oni szczególnie liczni. Do ekstremum dochodziło to na ogromnych liniowcach wyposażanych czasem w ponad setkę dział, z których niemal każde wymagało kilkunastoosobowej obsługi. Wszystkie powyższe twierdzenia to truizmy, jednak w tym przypadku chcę zwrócić uwagę na coś innego. Nawet przy załodze przekraczającej 1000 ludzi, ciągle ktoś dezerterował, chorował, ulegał wypadkowi lub ginął, także podczas przerw w walkach. Zresztą i bez tych ubytków nie dało się zapewnić stuprocentowej obsady artylerii okrętowej, wszystkich żagli, steru itd., ponieważ kadłuby nie pomieściłyby przestrzeni do spania dla tylu osób oraz kilkumiesięcznego wyposażenia dla nich – w postaci żywności, wody, amunicji, opału. Życie na morzu również podczas wojny nie składało się wyłącznie z walk i obejmowało wykonywanie bardzo wielu innych czynności. Warunkiem sprawnego funkcjonowania była zatem ścisła współpraca CAŁEJ ZBIOROWOŚCI oraz DUŻA WYMIENNOŚĆ FUNKCJI POSZCZEGÓLNYCH OSÓB. Nie mogło być mowy, aby każdy marynarz miał tylko jeden zakres obowiązków. Czasy pierwocin artylerii okrętowej, kiedy wszystkie działa obsługiwał – po kolei (!) - jeden specjalista-puszkarz, mający w nosie odróżnianie grotżagla od fokżagla, a dowódca mógł w ogóle nie znać się na żeglowaniu, ponieważ miał od tego osobnego szypra – w epoce liniowców dawno odeszły w przeszłość. Nowy, złożony podział kompetencji, będzie właśnie przedmiotem dalszych rozważań.
Pierwszą kwestią potrzebną do rozwiązania było ograniczenie liczby osób obsługujących podczas walki artylerię okrętową. Na przykład ciężkie działo 32-funtowe z dolnego pokładu brytyjskich liniowców wymagało zwykle do sprawnego strzelania 14 ludzi. Lżejsze armaty z wyższych pokładów obywały się mniejszą obsługą (np. 11 osób do 18-funtówki, osiem do 12-funtówki) , ale i tak nie mogło być mowy o pełnym obsadzeniu np. 104 dział. Zadowalano się więc jedną burtą, co dla okrętów walczących w szykach liniowych z reguły całkowicie wystarczało. W rzadkich przypadkach, kiedy tak nie było, po prostu dzielono obsługi na armaty po obu burtach. Tempo strzelania trochę spadało, ale to i tak nie dało się tego uniknąć w miarę zmęczenia, śmierci części załogi, ran.
Drugi problem – równoczesna obsługa artylerii i manewrowanie takielunkiem - rozwiązywał się w pewnej mierze sam. Niezwykle rzadko walczono pod pełnymi żaglami. Działo się tak z wielu względów. Gdyby wszystkie okręty żaglowe w szyku rozwijały maksymalne prędkości (a każdy miał inną), ugrupowanie natychmiast uległoby rozerwaniu. Im mniejsza prędkość, tym łatwiej było w cokolwiek trafić. Rozwinięte żagle stanowiły „wspaniały” materiał łatwopalny zagrażający w razie pożaru całemu okrętowi. W efekcie obsługa manewrowa podczas bitwy była bardzo ograniczona. Zwykle stanowiła tylko 17-26 % całego stanu. Jednak nie mogło być mowy o wąskiej specjalizacji – przy normalnej żegludze takielunkiem zajmowało się dużo więcej ludzi, a w warunkach krytycznych wywoływano na pokład całą załogę. Nie wszyscy oczywiście mieli jednakowe wyszkolenie, zdolności i możliwości fizyczne, ale całkowitej indolencji nie dało się tolerować.
Codzienne życie okrętowe nie ograniczało się do manewrowania żaglami i działami. Należało gotować posiłki, roznosić je, rozdzielać żywność, alkohol i wodę, uzupełniać (zwykle w portach) zaopatrzenie, dokonywać samodzielnie drobnych remontów, prowadzić bieżącą konserwację itp. Pomysł, aby liniowiec mógł być czymś w rodzaju pływającego hotelu z pełną zewnętrzną obsługą, nie wchodził rzecz jasna w grę, nawet w przypadku postoju w porcie.
System uzupełniania załogi także bardzo silnie wpływał na rozkład dnia (czy wręcz doby). Brytyjska chaotyczna i przymusowa branka powinna była w teorii dostarczać samych wyszkolonych marynarzy, z uwagi na potęgę angielskiej marynarki handlowej i rybackiej oraz ukierunkowanie łapaczy na takie właśnie grupy społeczne miast portowych. W rzeczywistości ludzi zawsze brakowało, wcielano więc – często wbrew prawu – prawie każdego, kto dał się złapać, uzupełniano niedobory skazańcami dowolnych zawodów, dłużnikami z więzień itp. Spora część załogi była więc kompletnie nieobeznana z życiem na morzu oraz swoimi obowiązkami.
Francuski system konskrypcji w teorii obiecywał lepsze wyniki, ponieważ na okręty kierowano cywilnych marynarzy, powoływanych co jakiś czas i regularnie szkolonych, ale podczas wojen – zwłaszcza dłuższych – zawodził na całej linii. Masowe werbunki do armii likwidowały zaplecze; blokady portów uniemożliwiały zdobywanie doświadczenia marynarzom zarówno ze statków, jak okrętów; klęski powodowały utratę ludzi nie tylko wyszkolonych, ale i mogących szkolić innych; zasada jak najrzadszego wychylania nosa z bezpiecznych baz (dla uniknięcia porażek, które dawały zły pijar) przyczyniała się do zaniku umiejętności już wykształconych; napoleońska metoda szkolenia marynarzy - w koszarach na lądzie - w stukaniu obcasami i intensywnym czyszczeniu guzików, nijak nie chciała się sprawdzać w epoce żaglowców.
W rezultacie, bez względu na sposób uzupełniania załóg, normalne życie na okręcie musiało też obejmować (a przynajmniej powinno było, gdyż niektórzy oficerowie tego zaniedbywali) intensywne ćwiczenia.
Każdy członek załogi miał obowiązek odnajdywać swoje miejsce w tym gąszczu różnorodnych zadań.

Świetną ilustrację do sposobu rozwiązywania wielu z tych problemów zamieścił Brian Lavery na podstawie informacji źródłowej z 1812 r.
Jeden z marynarzy został przydzielony do wachty bakburty. W obsłudze łodzi okrętowych wiosłował w pierwszym jolu. Należał do obsady marsa grotmasztu. Podczas bitwy był wśród ludzi strzelających z pierwszego działa na pokładzie rufowym, ale w razie potrzeby wędrował do pracy przy pompach okrętowych. Przy odkotwiczaniu okrętu zakładał przewiązy łączące nawijaną na kabestan „linę bez końca” z właściwą liną kotwiczną. Gdy wzywano całą załogę do skracania żagli, miał zajmować się składaniem wytyku żagla bocznego bramsla. Kiedy okręt zmieniał hals w normalnych warunkach, on stawał przy renerach baksztagów na pokładzie rufowym, a przy takim samym manewrze w walce – wybierał szoty fok- i grotżagla. W razie wzywania całej załogi do refowania marsli, pracował na grotmarsrei. Gdy w oczekiwaniu sztormu refowano dolne żagle, a bramstengi i bramreje opuszczano w dół, on pomagał we wczepianiu lub wyczepianiu fałów grombramrei. Po wywoływaniu całej załogi do zwijania żagli, pracował na grotmarsrei. Obowiązki te ulegały modyfikacji, kiedy (np. nocą) całą obsługę okrętu zapewniała tylko jedna – jego oczywiście – wachta. Rozwieszał hamak do spania w ściśle wyznaczonym miejscu, na dzień składował go w innym, też precyzyjnie określonym. W ramach przygotowywania i spożywania posiłków należał do określonej mesy (to była jednostka organizacyjna licząca od czterech do dwunastu ludzi, nie jadalnia) i wykonywał przypadające na niego zadania – np. odbieranie żywności od stewarda, zanoszenie jej innym członkom mesy albo do kuchni dla ugotowania, dzielenie na porcje, wydawanie, pobieranie grogu, mycie określonych naczyń. Mógł mieć przydzielane zadania administracyjne i zaopatrzeniowe. W sumie jeden marynarz obsadzał 25-30 „stanowisk” i to zmieniających się w razie choroby, pijaństwa albo śmierci innych, zmiany przydziału, awansów itd. Przy dobrym wyszkoleniu był biegły w każdej z roli, która mu aktualnie przypadała.

Jednak na tym wcale nie kończył się podział załogi. W codziennym życiu na żaglowcu, podczas pracy, ćwiczeń itp. istniały też trwalsze zaszeregowania, przede wszystkim względem specjalistów okrętowych, podoficerów, oficerów mianowanych przez administrację marynarki, oficerów wyznaczonych przez admiralicję.

Większość marynarzy przydzielona była do jednej z wacht, standardowo do jednej z dwóch (rzadko zdarzały się inne podziały). Nazwy – wachta bakburty, wachta sterburty – nie miały zazwyczaj nic wspólnego z rzeczywistą burtą, chociaż mogło się to zmieniać, gdy na pokładzie pracowały w danym momencie obie wachty naraz. Ludzi ci dzielili się na marsowych fokmasztu, grotmasztu i bezanmasztu; dalej na obsadę pokładu dziobowego, śródokręcia i pokładu rufowego. Niewielką liczbę członków załogi zaliczano do tzw. nierobów (próżniaków, leni) – czyli nie przynależnych do żadnej wachty - co było bardzo niesprawiedliwą nazwą jeśli zważyć, że grupa obejmowała zbrojmistrza, profosa, żaglomistrza, bednarza i ich pomocników; pomocników bosmana, cieśli, działomistrza, rozmaitych służących, kucharza z pomocnikami, rzeźnika, fryzjera, krawca, stewarda płatnika, sterników i innych specjalistów.
W skład każdej grupy mogli wchodzić podoficerowie, starsi marynarze, zwykli marynarze, szczury lądowe, chłopcy okrętowi i biegli specjaliści, tylko w innych proporcjach. Nawet sytuacje nadzwyczajne starano się zawczasu przewidzieć i zorganizować. Na przykład abordaż w powieściach odbywa się zwykle na zasadzie pospolitego ruszenia – oficer wrzeszczy i rusza do ataku, a z a nim pcha się każdy kto ma dość odwagi, zapału i akurat jest w pobliżu. W rzeczywistości rzadko potrzebna była improwizacja. Skład oddziałów abordażowych wyznaczano zawczasu, ich potencjalnych uczestników odpowiednio uzbrajano i szkolono. Ponieważ w bitwie liniowców często zdarzało się, że przy kanonadzie prowadzonej w zwartych szykach w ogóle nie dochodziło do walki wręcz, byłoby nierealnym luksusem, aby członkowie takich oddziałów przez całą bitwę drapali się po głowie. Tak jak wspomniany wyżej marynarz, który w walce obsługiwał działo, ale w razie potrzeby gnał do pomp, tak jego koledzy z obsługi armaty mogli być odwoływani do gaszenia pożaru, do pomocy w manewrowaniu, do obsługi latarni i właśnie do udziału w abordażu – według z góry ustalonych przydziałów!
Odrębną kategorię stanowili żołnierze piechoty morskiej, nawet jeśli często wykonywali mniej skomplikowane czynności (zataczanie dział, wybieranie grotbrasów) razem z marynarzami.
Dla celów opieki zdrowotnej, administrowania, higieny i przestrzegania zasad codziennego życia, wszystkich marynarzy dzielono jeszcze inaczej, bez związku z wyżej przytoczonymi podziałami wg obowiązków czy miejsca służby. Tutaj tworzono równe liczebnie grupy podlegające porucznikom, czyli w zasadzie było ich tyle, co oficerów w tym stopniu na okręcie – np. w 1807 r. 100-działowy liniowiec pierwszej rangi mógł mieć osiem, a 64-działowiec (najmniejszy wtedy żaglowiec trzeciej rangi) – pięć. Porucznicy dzielili te tzw. „dywizje” dalej, w zależności od tego jak wielu pomocników nawigatora lub midszypmenów mogli postawić na ich czele. Kadra miała być w ten sposób personalnie odpowiedzialna za zdrowie, ubieranie się, spanie i zachowanie podległych sobie ludzi, znać ich przydziały oraz zadania w rozmaitych sytuacjach. Uważni czytelnicy powieści o Hornblowerze przypominają sobie może, jak jeden z indagowanych na ten temat przez dowódcę niezbyt się orientował, ale sprytnie korzystał z migowych podpowiedzi innego.

Za wszystkie te złożone podziały i przydziały odpowiadał osobiście pierwszy oficer okrętu. Ten zakres jego obowiązków cechowały też zabawne aspekty. W epoce absolutnej dominacji ciężkiej pracy fizycznej – proste bloki, złożone talie, dźwignie, kliny i śruby miały oczywiście wielkie znaczenie, ale używano ich dla zwiększenia dostępnych obciążeń, a nie dla ulżenia ludziom pracującym na granicach swoich możliwości, z przepukliną jaką trzecią masową chorobą marynarzy (obok reumatyzmu i chorób wenerycznych) – sprawność była niezwykle ważna. Zależała jednak nie tylko od naturalnych predyspozycji, treningu i wieku, ale także od trybu życia, nawyków żywieniowych itd. Na dodatek głupi osiłek pozostawał tylko głupkiem, którego siła przy złym przydziale obowiązków mogła przynieść więcej szkód niż pożytku. Młody mięśniak, nawet dość inteligentny, nic nie znaczył, dopóki nie nauczył się milionów nazw, chwytów, węzłów, metod postępowania itd. W ostatecznym efekcie pierwszy oficer musiał brać pod uwagę także to, czy facet ma wystający brzuch! Grubasów, choćby doświadczonych i inteligentnych, wysoko na reje nie posyłano, ponieważ mogliby dramatycznie albo i tragicznie opóźniać manewry. Za starych, zreumatyzowanych lub spasionych, ale mających wybitną wiedzę żeglarską, zatrudniano tam, gdzie nie trzeba się było dużo ruszać, lecz za to błyskawicznie orientować w wielu skomplikowanych poczynaniach – np. na pokładzie dziobowym obsługującym kotwice i sztaksle przednie (te ostatnie kluczowe podczas zwrotów, kiedy w grę wchodziła ewentualność straty masztów). Sternicy musieli mieć wielkie doświadczenie i siłę fizyczną, ale nadzwyczajnej ruchliwości od nich nie wymagano. Tępych siłaczy zatrudniano przy drążkach kabestanu albo na śródokręciu, gdzie ciągnęli brasy nie wiedząc które i po co. Na marsy i dalej w górę w gąszcz olinowania posyłano głównie tych, którzy mieli RÓWNOCZEŚNIE młodość, siłę i wiedzę żeglarską. Na przeciwnym krańcu ustawiano ludzi niezdolnych już ani do większego wysiłku fizycznego, ani umysłowego; wbrew pozorom, nawet dla nich znajdowało się miejsce na okręcie – wariaci, okaleczeni dodatkowo fizycznie, lądowali w kuchni i karmili pozostałych.

Chociaż autorzy opowieści z czasów wojen morskich epoki żagla zazwyczaj koncentrują się na pokazywaniu ludzi walczących w bitwach, przepływających morza wpław (wtedy obowiązkowo z szablą w zębach), dzielących łupy lub poddawanych chłoście, to rzeczywiste życie na żaglowym okręcie wojennym miało dużo więcej aspektów, wymagało szczegółowej organizacji, dyscypliny, wyszkolenia i ścisłego współdziałania setek ludzi. To od nich zależało, czy jednostka była sprawnym narzędziem, czy tylko martwym pomnikiem stojącym na kotwicy. Przy odpowiednio dużych zasobach finansowych i dostępie do materiałów szkutniczych stosunkowo łatwo było zbudować nawet wielkie liniowce. Jednak dopiero zorganizowane, wyszkolone i zdyscyplinowane załogi czyniły z nich coś użytecznego.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.timberships.fora.pl Strona Główna -> Okręty wiosłowe, żaglowe i parowo-żaglowe / Artykuły tematyczne Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin